autor: Paweł Woźniak
Właśnie skończyłem Assassin's Creed 1... nudna gra, ale i tak rzuciłem się na „dwójkę”
Od pewnego czasu chodziło mi po głowie sprawdzenie, jak wyglądała pierwsza część klasycznej już serii Assassin’s Creed. Zwłaszcza w porównaniu do najnowszych dzieł Ubisoftu.
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Najstarszym „Asasynem”, z jakim miałem styczność do tej pory, był Black Flag. Wszystkie poprzednie widziałem tylko na filmikach lub screenach, które nie do końca oddają to, jak faktycznie prezentuje się początek cyklu. I chociaż po głowie chodziły mi też zupełnie inne gry do sprawdzenia, to za drobną namową Adama Zechentera zdecydowałem się właśnie na AC. Nie żałuję – ba, wygląda na to, że seria ta właśnie zyskała kolejnego fana.
Przede wszystkim teraz nareszcie jestem w stanie zrozumieć jej sympatyków, którzy od dobrych kilku lat narzekają, że „Asasyn” już dawno przestał być „Asasynem”. I jakkolwiek dziwnie by to dla Was nie zabrzmiało, to dla mnie „Asasyn” „Asasynem” nigdy nie był. Grając w Black Flaga miałem kompletnie gdzieś wątek współczesny i nieznana mi była bardziej skradankowa forma rozgrywki (porównałbym ją nawet z tym, co typowe dla Hitmana) – liczyło się przede wszystkim umiejscowienie produkcji w lubianych przeze mnie pirackich klimatach oraz sandboksowa otwartość świata. Co więcej, dokładnie tym samym kupuje mnie Valhalla. Nie oczekuję „Asasyna”, chcę po prostu dobrego RPG o wikingach.
I chociaż pierwszemu Assassin’s Creed do ideału daleko, to rozgrywka (a raczej pomysł na nią) na tyle mi się spodobała, że jestem niemal pewien, iż już w najbliższym czasie przejdę przynajmniej całą trylogię Ezia do końca.
O CZYM JEST TEN TEKST?
Jeśli do tej pory nie przeczytaliście żadnego tekstu z serii „Zagrałem po raz pierwszy” (pisałem już o Diablo 2 i Baldur’s Gate), to należy się Wam kilka słów wyjaśnienia. Jako gracz zdecydowanie mniej obyty ze starszymi hitami (głównie ze względu na wiek, zamiłowanie do produkcji sieciowych i późne zainteresowanie się innymi rodzajami gier, o czym już pisałem) staram się przedstawić spojrzenie na nie z perspektywy innej, niż ma większość z Was (czyli starych wyjadaczy). Przy okazji przemycam odrobinę nostalgii, a „nowemu pokoleniu graczy” przynoszę odpowiedź na pytanie, które sam sobie często lubię zadawać: czy za tego typu klasykę w ogóle warto się jeszcze zabierać?
Nie tego się spodziewałem
Tak jak napisałem na początku, dla mnie od zawsze pozycje z cyklu Assassin’s Creed były po prostu lekko erpegowymi grami akcji z otwartym światem, w których mniej lub bardziej wyróżniał się element skradania czy też „parkouru”. Czegoś podobnego spodziewałem się też po pierwszej odsłonie. Jakież było moje zdziwienie, gdy wyszło na jaw, że rozgrywka przypomina bardziej tę znaną z Hitmana – przyjdź, zabij i ucieknij – a elementów RPG w tej grze nie ma praktycznie żadnych. Nowy sprzęt dostajemy po prostu wraz z wypełnianiem kolejnych misji, a ilość punktów życia rośnie dzięki wykonywanym zadaniom (również tym pobocznym).
Niestety, szybko zorientowałem się, jak bardzo jestem przyzwyczajony do typowego rozwijania bohatera, i mocno brakowało mi tego w pierwszym „Asasynie” (np. kupowania nowego uzbrojenia, zdobywania poziomów i umiejętności czy klasycznego podbijania podstawowych statystyk). Nieobecność takich elementów po części sprawia, że w grze po prostu niespecjalnie jest co robić. Niby mamy do dyspozycji na wpół otwarty świat, ale zadania poboczne w żaden sposób nie zachęcają do ich wykonywania czy do samej eksploracji.
Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że w pewnym momencie czułem się po prostu, jakbym grę „speedrunował”. Nie zwracałem uwagi na zbieranie flag czy zabijanie templariuszy, bo zdobywanie punktów widoku oraz główne misje wystarczyły, aby moje punkty życia były zawsze na odpowiednim poziomie. Po prostu leciałem naprzód wraz z rozwojem fabuły i ciągle zastanawiałem się, czy jest w tym w ogóle coś złego. Teoretycznie nie, ale denerwował mnie sam fakt istnienia w grze dodatkowych aktywności, które w praktycznie żaden sposób nas nie nagradzają.