Nr 15/2024 Na moment

Krótko i na temat

Łukasz Homziuk
Wydarzenia Film

Nowe Horyzonty to festiwal długich filmów. Legendę corocznego święta kina w dużej mierze budują opowieści o dzielnych kinofilach, którzy bez utraty tchu połykają ośmiogodzinne freski Lava Diaza i marzą, by za jednym zamachem odhaczyć całe „15 godzin” Wang Binga. Sam nie dorastam im do pięt – chyba nigdy dotąd nie przekroczyłem granicy czterech godzin w kinowym fotelu, choć planuję to zrobić w tym roku za sprawą seansu argentyńskiego „Trenque Lauquen” Laury Citarelli.

Skoro długie, często radykalne i wymagające kino stało się na Horyzontach chlebem powszednim, to większą awangardą, wytyczającą prawdziwie nowe horyzonty, może okazać się wybór któregoś zestawu filmów z sekcji Shortlista. Polskie krótkie metraże raczej nie zagrzewają miejsca w katalogu najpopularniejszych skojarzeń z wrocławskim festiwalem, ale zdecydowanie warto mieć je na swoim radarze. Zwłaszcza że tegoroczna edycja daje ku temu solidne podstawy – Piotr Czerkawski wyselekcjonował dwadzieścia szortów, których twórcy zadają kłam przekonaniu, że polskie (zwłaszcza to młode i krótkie) kino jest pozbawione charakteru.

Nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie odmówić wyrazistości „Grandmamauntsistercat” Zuzy Banasińskiej, otwierającemu pierwszy z czterech zestawów szortów. Ten nagrodzony na Berlinale film przyciąga uwagę podobnie jak jego wydający się jedynie dziwnym ciągiem znaków tytuł. Wystarczy jednak chwila i to, co pozornie niepowiązane, zaczyna się układać w meandryczny esej wywracający do góry nogami patriarchalne, silnie binarne narracje. Ogląda się go trochę jak mroczną baśń, a trochę jak obrazoburczą komedię. Oko rejestruje fantasmagoryczne obrazy, ucho wychwytuje muzykę rodem z piekielnych czeluści i narrację prowadzoną delikatnym, dziecięcym głosem, a mózg nie bez trudności przyjmuje informację, że ten hipnotyczny film powstał na bazie archiwaliów z peerelowskiej Wytwórni Filmów Oświatowych. Sposób, w jaki Banasińska ogrywa wyjściowy materiał, zdumiewa. To zarazem dowód tego, jak wielką i kreatywną sztuką może być montaż w rękach prawdziwego artysty, który wykrzesze ogień nawet z ogryzków wyjętych ze śmietnika historii.

Mniej drapieżny, ale równie udany film nakręcił Jan Bujnowski. Jego „Taniec w narożniku” działa jak balsam na serce poddane próbie przez intensywność dzieła Banasińskiej. W ciągu zaledwie trzynastu minut Bujnowski błyskotliwie opowiada o bolesnym procesie dorastania, o Polsce z wolna transformującej się po 1989 i coraz gorzej grającej w piłkę, a także o ojcu wierzącym w piłkarską karierę syna i o synu, który marzeń ojca nie zrealizował, ale przynajmniej zatrzymał przy sobie wspomnienia. Bardzo lubię – i jestem przekonany, że nie tylko ja – filmy udanie łączące śmiech z melancholią, detaliczne wyczulenie na otaczającą rzeczywistość i marzycielską zadumę. Takiego właśnie szorta nakręcił Bujnowski. Można go czytać i jako rozczulającą opowieść o synu wspominającym ojca, i jako trochę kpiarski, a trochę szczerze zatroskany lament nad stanem polskiego futbolu. Szkoda tylko, że polscy piłkarze na ostatnim Euro okazali się sprzymierzeńcami reżysera i nie zdołali popsuć mu narracji.

Relacje rodzinne znajdują się w centrum również „Mojej siostry” Mariusza Rusińskiego, ale twórca celuje w inne rejestry niż Bujnowski. Zamiast filuternego wdzięku „Tańca w narożniku” mamy nagie, prawdziwe emocje bólu i goryczy, ale też nieśmiało przebijającej się na powierzchnię miłości. „Moja siostra” jest filmem bodaj najbardziej osobistym i jednym z najbardziej przejmujących z całej Shortlisty. Rusiński w ramach dość tradycyjnego formalnie dokumentu opowiada o swojej czteroosobowej rodzinie, w której role zdają się dawno rozdzielone. On – reżyser, jego młodsza siostra Zuzia – ćpunka, etykiety te nadała im matka, a ojciec milczał, nie nauczył syna empatii. Film oczywiście nie poprzestaje na tych łatwych i szkodliwych kategoryzacjach. Kamera rejestruje rodzinne konfrontacje, pełne gniewu, ale i delikatnie kiełkującej szansy na wzajemne zrozumienie. Z największą siłą wybrzmiewa głos Zuzi, który dowodzi, że sprawiedliwiej jest przypiąć jej inną niż dotychczas etykietkę – najwrażliwszej w rodzinie.

O przepracowywaniu rodzinnej traumy opowiada też – tym razem w formie fabularnej –zamykająca pierwszy blok filmów „Mandala”. Sposób wykorzystania w niej gatunkowych schematów horroru podzieli publiczność, ale niewątpliwą siłą szorta Mikołaja Janika jest to, że finalnie okazuje się nieco innym filmem, niż początkowo się wydaje. Lejtmotywami łączącymi „Mandalę” i wszystkie inne krótkie metraże z zestawu pierwszego są rodzina i twórcze reinterpretowanie (prawdziwych lub fikcyjnych) wspomnień; boksowanie się z nimi bądź czułe przeglądanie się w lustrze przeszłości.

W pozostałych blokach również znaleźli się twórcy, którzy z ochotą spojrzą wstecz. Chyba nie da się już cofnąć bardziej niż Marcin Kluczykowski w „Kosmosie”. Odległymi planetami są tu pokój i ogród, a najpoważniejszymi przeszkodami na trasie okazują się monstrualne krzesła. Wszystko dlatego, że w odkrywaniu wszechświata towarzyszymy niemowlakowi – a w rezultacie może sami próbujemy sobie przypomnieć czasy, których nie możemy pamiętać. Największy komplement, jaki mam wobec „Kosmosu”, to fakt, że ostatnia scena skojarzyła mi się z początkiem mojego ukochanego „Post tenebras lux” Carlosa Reygadasa. Nic dziwnego – w końcu meksykański film też jest dla mnie odważną próbą porównania perspektywy dziecka i dorosłego.

„Grandmamauntsistercat”, reż. Zuza Banasińska, 2024

Zestawowi drugiemu powinni patronować bogowie przyrody i wojny, chociaż sponsorami mogliby zostać też producenci samochodów. W pierwszych trzech filmach natura wyrywa się spod władzy kulturze, a człowiek jest jedynie jej gościem, w pozostałych trzech nad wydarzeniami unosi się widmo dwóch krwawych wojen. W części przyrodniczej oprócz „Kosmosu” pojawiają się jeszcze fascynujące „Ty rzeko” Izabeli Zubryckiej i enigmatyczna „Wolna” Sonii Oleniak. Zachwyt pierwszym z nich trudno mi ubrać w słowa – pewnie dlatego, że jest bardziej zmysłowy niż intelektualny. Krótki metraż Zubryckiej płynie pewnie i dostojnie niczym jego główna bohaterka, przykuwając do ekranu niebywałym rytmem i uderzającym pięknem czarno-białych kadrów dokumentujących rzekę i zwyczaje mieszkających w jej okolicach ludzi. Ich ludowe przyśpiewki zastępuje w „Wolnej” jazzowa piosenka księżycowa w tajemniczym języku. Na ekranie przewijają się różnorakie impresje: księżyc, plaża, talerze wyłaniające się z morza, miasto nocą, restauracja i – przede wszystkim – sól, dużo soli. Tyle wystarcza Oleniak, by stworzyć intrygującą, oniryczną miniaturę.

Część wojenną otwiera znakomita „Pomarańcza z Jaffy” Mohammeda Almughanniego. Palestyńczyk po łódzkiej filmówce za scenerię obiera wnętrze taksówki. W kursie nie byłoby niczego nadzwyczajnego, gdyby nie miejsce, w którym się on odbywa – pod czujnym okiem obserwujących teren izraelskich żołnierzy. Mamy więc poniekąd do czynienia z thrillerem, ale zaskakująco zabawnym. Duża w tym zasługa doskonale uzupełniających się aktorów i scenariusza precyzyjnie rozpisanego na dwa głosy.

W „Trzech samochodach” Alicja Sokół opowiada o trzech rodzinach podróżujących z Ukrainy do Polski (z przyczyn doskonale wszystkim wiadomych). W „Niespakowanych rzeczach” Roberta Kwilmana do auta ma wsiąść Dima, by udać się wraz z rodziną w powrotną drogę do Ukrainy, choć tego nie chce. Reżyser głównie podsłuchuje dramat chłopaka, a kamerę kieruje w stronę Kasi, przyjaciółki (podstawówkowej miłości?) Dimy z ławki. Operując subtelnymi środkami, autor tworzy delikatny obraz dzieciństwa przedwcześnie przerwanego przez problemy zbyt wielkie nawet na dorosłe głowy.

W eklektycznym zestawie trzecim wzrok przyciągają dwie pomysłowe animacje. „Cosmic Routine” Agnieszki Kotulskiej to nostalgiczny powrót do estetyki lat 80., miły hołd dla marzycieli, którzy w trakcie oczekiwania na zielone światło zdążą zapomnieć o całym świecie, a także nowy (lepszy, choć o to nietrudno) teledysk do „Don’t Stop the Dance” Bryana Ferry’ego. Nieco ponad czterominutowy „Rosół z kaczki” Marii Dakszewicz zaś to dowód, że wystarczy jeden pomysł, by zrobić nie najgorszego szorta – w tym przypadku chodzi o pewną niecodzienną rozmowę w wannie po długiej piątkowej nocy.

Spośród wszystkich shortlistowych filmów najbardziej ubawiłem się przy „Nic mnie w tobie nie przeraża” Justyny Nowak. Bohaterka szorta kilka razy powtarza, że nie można być w związku z niespełnionym artystą. Wszyscy widzowie doskonale wiedzą, że nie ma nic gorszego, niż trafić w kinie na film niespełnionego artysty – to na szczęście nie jest ten przypadek. Film Nowak zaludniają aktorzy ćwiczący do nowoczesnej reinterpretacji „Ptaków” Arystofanesa czy niedoszli muzycy, w tle pojawiają się nawet influencerki molowe (sposoby na mole spożywcze zawsze mile widziane), a wszystko po to, by pośmiać się trochę z pretensjonalnych artystów. W „Jutro w nocy padał deszcz” Marcjanna Lelek też towarzyszy grupce młodych znajomych (znacznie mniej pretensjonalnych), tym razem w relaksujących letnich wycieczkach.

Moim ulubionym filmem z trzeciego zestawu jest – ani trochę asekurancka! – „Asekuracja” Juliana Tałandziewicza. Gdyby spróbować ją krótko podsumować, pewnie należałoby stwierdzić: psychoterapeuta myśli o śmierci. Tyle tylko, że to znacznie ciekawszy film, niż sugeruje powyższy opis. Na sukces szorta Tałandziewicza pracują wspólnie surowy, lakoniczny styl opowiadania, świetna mieszanka czarnego humoru, smutku i ciepła, a także wybitny w głównej roli Dobromir Dymecki, którego postać momentami przypomina fałszywie pewnego siebie Adama z „Cichej ziemi”, ale jeszcze częściej po prostu faceta z trudem wytrzymującego napór kolejnych złośliwości losu.

Oprócz Dymeckiego najjaśniej świecącą aktorską gwiazdą tegorocznej Shortlisty jest dla mnie Irmina Liszkowska, której wspaniały występ stanowi o sile brawurowego „Psa pogrzebanego”. Punkt wyjścia brzmi trochę jak zaginiony projekt Cristiego Puiu: młoda dziewczyna i stary sąsiad wloką po schodach kamienicy ciało zmarłego czworonoga, piją likier i wspominają – a zwłaszcza ona wspomina piękne wspólne chwile z byłym chłopakiem. Film Kingi Pudełek wygrywa mój prywatny konkurs na najbardziej dowcipny i zarazem trafny tytuł, a co ważniejsze, porywa lekkością i młodzieńczą werwą. Najwięcej energii prezentuje wspomniana Liszkowska, od której ani na moment nie mogłem oderwać wzroku.

Młodzieńcza witalność cechuje nie tylko „Psa pogrzebanego”, ale też wszystkie pozostałe filmy z zestawu czwartego. Najbardziej wyróżnia się „Jak być męczennikiem”, animacja Maksa Rzontkowskiego o bardzo wyrazistej, chociaż nie do końca mojej estetyce. We „Wszystko dla mojej przyjaciółki” Lulu Pomorova z humorem opowiada o relacji dwóch studentek ASP, ale żarty odchodzą w zapomnienie, gdy zaczyna się bezlitosna rywalizacja, a swoje trzy grosze dokłada amoralny profesor. „Leben” Ani Płonki z kolei jak nic innego przypomina pijacką fantazję (w dodatku bardzo osobliwą, bo wygłoszoną znad egzemplarza „Bojaźni i drżenia” Kierkegaarda) – ocenę tego faktu pozostawiam w waszej gestii. Zestaw czwarty i całą sekcję zamykają „Końce i początki” Klaudii Fortuniak opowiadające o niepozornej, letniej codzienności. Serce zabiło mi najszybciej, gdy jedna z bohaterek przez niefrasobliwość przegapiła terminy egzaminów na malarstwo. Cóż, takie bywają w końcu uroki młodości.

Młodość – nie tylko zapisana w metryce, ale przede wszystkim pielęgnowana we wrażliwości – łączy artystów zebranych w tegorocznej Shortliście. Każde z nich zaprasza widzów do innego, swojego świata. Starają się wytyczać nowe ścieżki myślenia, brawurowo kwestionować to, co zastane. Nie tracą przy tym wyczucia – podchodzą do swoich bohaterów i materiałów z bezgranicznym szacunkiem. Jeśli właśnie oni na dobre wezmą się za meblowanie polskiego kina, to o jego przyszłą wyrazistość możemy być spokojni.

 

Shortlista
24. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty
Wrocław, 18–28 lipca 2024

Filmy dostępne również online