Olać Marvela, tu macie świetny film o multiwersum
Doctor Strange 2 dał mi sporo frajdy. Trudno jednak zignorować jego wady, szczególnie że całkiem niedawno obejrzałem inne dzieło traktujące o podobnej tematyce – lepsze z każdej możliwej strony. Proszę państwa, oto Wszystko wszędzie naraz.
Będę z Wami szczery – nie zaczarował mnie nowy Doctor Strange. Obiecywał multiwersum i obłęd, a koniec końców obietnicy dotrzymał jedynie połowicznie. Bo nie brakuje w tym filmie masy quasi-horrorowych dziwności i szaleństw, niebojących się kampu, groteski oraz efekciarstwa (za kamerą stanął przecież Sam Raimi, czyli człowiek, który na kiczowatym kinie grozy zjadł zęby), ale już na pewno da się zauważyć sporą zachowawczość, jeżeli chodzi o rozwinięcie wątków multiwersalnopodobnych. Jeżeli więc szukaliście kuzyna wyśmienitego Spider-Mana Uniwersum, to muszę Was zmartwić – nie ten adres. Nie odchodźcie jednak, bo całkiem niedaleko znajdują się drzwi, do których możecie zapukać, jeśli macie ochotę na poznanie dzikiej historii o przelatywaniu pomiędzy jeszcze dzikszymi światami. Ponadto napisanej o wiele zgrabniej, kreatywniej i czulej od tej zaprezentowanej w drugim „Doktorze Dziwnym”. Pozwólcie więc, że zacznę moją pieśń pochwalną ku czci Wszystko wszędzie naraz.
Multiwersum obłędne
Potężne supermoce, sława na skalę globalną i ratowanie świata? Cóż, we Wszystko wszędzie naraz mamy do czynienia z nieco bardziej przyziemnym profilem głównego bohatera, a właściwie bohaterki. Evelyn Wang prowadzi bowiem dosyć monotonne życie. Udało się jej wraz z mężem założyć pralnię oraz spłodzić córkę. Na tym jednak kończy się lista jakichkolwiek pozytywów, którymi może pochwalić zmęczona codziennością imigrantka ze Wschodu. A nawet wspomniane małe sukcesiki można potraktować w kategorii porażek, gdyż biznes okazuje się mało dochodowy i rodzina tonie w długach, a relacja matki z dzieckiem nie należy do najdokładniej pielęgnowanych, co utrudniają chandra rodzicielki oraz depresja jedynaczki. Umierać. Nie żyć. Dokładnie w tej kolejności.
„Redaktorzyno, na razie czuję się zdołowany i mocno zniechęcony wizją obejrzenia kolejnego szaroburego rodzinnego dramatu z kategorii poverty porn. Sto razy bardziej wolę wyluzować się przy Marvelku, prostszym, przyjemniejszym i fajniejszym” – macie prawo tak teraz myśleć. Z tym że czas na plot twist. Wszystko wszędzie naraz jest żywiołową, migotliwą, surrealistyczną wręcz komedią akcji. „Niby jak?” – zapytacie. No cóż, przygnębiającą egzystencję protagonistki na skraju zawodowego i psychicznego bankructwa udziwnia w najmniej oczekiwanym momencie jej mąż. Tylko nie prawdziwy mąż – z tym planuje przecież rozwód. Mowa o mężu z innego wymiaru. Mężu znającym sztuki walki. Mężu, którego kark skręcony jest zaraz po jego pojawieniu się na ekranie, i to przez potworną poborczynię skarbową (nie tę prawdziwą, tę z innego wymiaru), ale spokojnie, to nie jest duży spoiler – zaraz na ekranie pojawi się więcej mężów. I więcej poborczyń skarbowych. I więcej światów. I więcej… głównych bohaterek. I więcej wszystkiego. Wszędzie. Naraz.
Dziwne są te światy
Po kilkudziesięciu minutach potrzebnych filmowi na uśpienie czujności widza i odpowiedni rozbieg należy przygotować się na atak wielu formalnych sztuczek, stylistycznych popisówek i narracyjnych pułapek. Rozmowa kamieni na pustyni, walka o zabarwieniu „penetracyjnym” przy użyciu biurowych pieczątek czy batalia pod mrocznym donutem, która swoim rozmachem i realizacją zawstydziłaby nawet uczestników bitwy pod Helmowym Jarem – to wszystko tu jest, to wszystko w teorii sensu nie ma, ale to wszystko znajduje się w owym filmie po coś. Nieważne, jak prymitywne, obrzydliwe czy wyjęte z kontekstu wydadzą Wam się niektóre sceny – każda z nich jest częścią kipiącego postmodernizmem kotła zwanego Everything Everywhere All at Once. Zresztą autorzy tegoż unikalnego spektaklu nie po raz pierwszy odlecieli w sklejaniu struktury swego filmu. Wcześniej nakręcili przecież Człowieka-Scyzoryka, czyli komediodramat o pierdzącym trupie leżącym na plaży bezludnej wyspy, który podróżuje wraz z samotnym, niedoszłym samobójcą po dusznej, abstrakcyjnej i katartycznej dżungli. Takie twórcze odchyły mogą odrzucać, wydawać się sztuką dla sztuki, być może nawet pretensjonalną pulpą. W tym jakże przepięknym chaosie jest jednak zarówna metoda, jak i cel.
Dwuosobowy kolektyw artystyczny o pseudonimie Daniels ani przez chwilę nie zapomina bowiem we Wszystko wszędzie naraz o opowieści, sformułowaniu jasnego przekazu i wpłynięciu na odbiorcę czymś więcej niż szybko zmontowanymi, epileptycznymi sekwencjami. Nieważne bowiem, w jakim wcieleniu znajduje się w danym momencie Evelyn Wang, z jaką wersją męża współpracuje i której poborczyni skarbowej spiera twarz – tak naprawdę jej multiwersalna wędrówka to dość jasna alegoria poszukiwania sensu życia i nici porozumienia ze swoimi najbliższymi. Bo czy istnieje lepszy sposób na przepracowanie traum i znalezienie leku na całe zło od przeżycia wielu wersji własnej egzystencji i odnalezienia jakże kluczowych punktów wspólnych występujących w każdej z nich? Co w mojej opinii jeszcze piękniejsze – odpowiedzi, które odnajduje główna bohaterka, wcale nie należą do specjalnie odkrywczych czy skomplikowanych. Ot, bycie miłym dla każdego, łaskawym dla samego siebie i akceptującym odmienność życiowych potrzeb innych ludzi. Banały, banały i jeszcze raz banały. Ale gdy zostają odkryte po jakże ciężkiej, wielowymiarowej tułaczce – smakują najlepiej. Trochę to przewrotne, nie? Usłyszeć uniwersalne prawdy w filmie o multiwersum…
Emocja tu, emocja tam, emocja w każdym zakątku wszechświata
Płakałem dwukrotnie, zaśmiałem się dwudziestokrotnie, moje zmysły uległy ostremu kinowemu terrorowi co najmniej dwustukrotnie. Dla takich impulsów, emocji i aberracji kocham X muzę. Wszystko wszędzie naraz ryzykuje na każdej możliwej płaszczyźnie, a mimo to wychodzi obronną ręką zarówno w tym, jak i każdym innym zakątku galaktyki oraz jej multiwersalnej wariacji. Choć film można nazwać arthouse’owym, to uważam, że przystępnością zaskoczy niejednego niedzielnego widza. Polecam go zwłaszcza tym osobom, które odbyły albo planują seans Doctora Strange’a w multiwersum obłędu. Bo nieważne, jaka jest Wasza opinia na temat najnowszego marvelowskiego tworu, dzieło Danielsów z pewnością okaże się w stosunku do niego interesującym punktem porównawczym. No i przede wszystkim pełnym wrażeń doświadczeniem, mogącym aspirować do miana najlepszego filmu 2022 roku.
O AUTORZE
Kocham kino. Rzadko kiedy się na nie obrażam. Czasem co prawda zdarzy mi się jakimś filmem rozczarować, ale moje konsumenckie wymagania nie są zawieszone na tyle wysoko, by co drugie wyjście na seans jakiejś produkcji spuentowane zostało przeze mnie głośnym jękiem zawodu i smutną miną. Mimo to bałem się trochę Wszystko wszędzie naraz, bo od samego początku czułem, że będzie to film DLA MNIE. A jak powszechnie wiadomo, na filmie DLA MNIE zawsze najłatwiej się zawieść. Powyższy tekst na całe szczęście rozwiewa wątpliwości co do piękna przeżytej przeze mnie niedawno projekcji filmu Danielsów.
Chcecie ze mną podyskutować czy być na bieżąco z moimi kulturowymi doświadczeniami – zajrzyjcie na ten profil twitterowy.
Czytaj więcej:Najlepsze filmy akcji i sensacyjne 2023, nasze top 16
POWIĄZANE TEMATY: nasze opinie publicystyka filmowa Doktor Strange w multiwersum obłędu
Karol Laska
Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.
Najlepsze horrory i czarne komedie na Halloween na Netflixie w 2024 roku
Najlepsze komedie na Netflixie 2024, nasz ranking TOP 10
Najlepsze komedie 2024, nasze top 10
Sand Land - recenzja filmu. Anime twórcy Dragon Balla przypomniało mi o dzieciństwie
Problem trzech ciał - recenzja. Serial Netflixa to niezła adaptacja trudnego do przełożenia SF