Guillermo del Toro: Pinokio

Historia stworzona przez Carlo Collodiego opowieść o Pinokiu jest dość znana. Przenoszona na ekran też była wielokrotnie, więc co można jeszcze pokazać w tej kwestii? Był Disney, były wersje aktorskie, a nawet aktorsko-animowany remake Disneya. Aż tu cały na biało wjechał Guillermo del Toro do spółki z Markiem Gustafsonem, wsparci przez The Jim Henson Company. Po co? By stworzyć „Pinokia” w formie animacji poklatkowej.

Na pierwszy rzut oka opowieść jest znajoma, opowiedziana przez narrację Sebastiana J. Świerszcza (Ewan McGregor). Akcja dzieje się w małym miasteczku we Włoszech w okresie międzywojennym. Geppetto (David Bradley) – tak jak pamiętamy – jest stolarzem, potrafiącym z drewna zrobić wszystko. Ciągle rozpacza po śmierci syna, zabitego przez spadającą bombę. Coraz bardziej marnieje i pod wpływem pijackiego amoku decyduje się stworzyć drewnianego chłopca. Ten zostaje ożywiony przez Strażniczkę Lasu (Tilda Swinton), która prosi Świerszcza o bycie moralnym przewodnikiem. Tylko jest jedno ALE – jesteśmy w czasach Benito Mussoliniego, gdzie obowiązuje posłuszeństwo władzy, ideologii i Partii.

I ta drobna zmiana historyczna zmienia wszystko w kontekście tej opowieści. Del Toro z Gustafsonem inaczej akcentują opowieść o drewnianym chłopcu, który – jak na dziecko – odkrywa świat. Wszystko jest dla niego nowe, ciekawe i fantastyczne. Tylko czasy faszyzmu, gdzie obowiązuje dyscyplina, posłuszeństwo (wobec władzy) oraz służba dla kraju są najważniejsze. A każde odchylenie od tej normy jest traktowane z dużą nieufnością. Tutaj niejako każdy ma swój pomysł na Pinokia: dla Gepetta ma być kopią zmarłego syna, dla burmistrza (Ron Perlman) superżołnierzem, dla prowadzącego festyn hrabiego Volpi (Christoph Waltz) szansą na duży zarobek. A nasz bohater chłonie wszystko, co widzi jak gąbka. Nawet jak wszystko podąża w znajomym kierunku, twórcy cały czas inaczej kładą akcenty, czyniąc nawet znajome momenty bardzo świeżym.

„Pinokio” bardzo mi się podobał także stylistycznie, bo animacja poklatkowa jest tutaj świetna. Zarówno wygląd Pinokia wypada naprawdę dobrze (choć sam proces tworzenia go ma w sobie coś z horroru), jak i lekko przerysowane postacie antagonistów. Na mnie jednak największe wrażenie robiły dwie postacie fantastyczne: Strażniczka Lasu oraz Śmierć (w kształcie lwa z masą oczu na skrzydłach). Obie też – tak jak Świerszcz – nie ruszają ustami, co tylko podkreśla ich magiczność. Ale najlepsze wizualnie były momenty, gdy Pinokio występował na scenie lub rozmawiał z innymi marionetkami, co wymagało sporego wysiłku. Tak samo imponująca jest (pozornie prosta) scenografia i delikatna przygrywająca muzyka w tle.

Więc czy warto zobaczyć „Pinokio” od Guillermo del Toro? To zdecydowanie najkreatywniejsza inkarnacja klasycznej opowieści Coldoniego, imponujący technicznie i świetnie zagrany. Z chwytliwymi piosenkami, prostym przesłaniem i wieloma niezapomnianymi ujęciami.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nimona

Netflix coraz bardziej poszerza swój katalog oryginalnych produkcji wszelkich maści. Ale chyba najrówniejsze w ich dorobku są produkcje dokumentalne i animacje. To drugie reprezentuje jedna z przeoczonych przeze mnie dzieł. Stworzona przez poszerzające swoją bibliotekę Annapurnę adaptację komiksu (przepraszam, powieści graficznej) Nate’a Stevensona.

„Nimona” dzieje się w niby-współczesnym mieście, ale gdzie nadal walczą rycerze. Od tysięcy lat miasto było otoczone potężnymi murami, broniącym przed wszelkiej maści zagrożeniem. Miastem rządzą kobiety (królowa oraz dyrektor Instytutu, w którym szkoleni są rycerze), technologia jest bardzo mocno zaawansowana (Internet, „żywe” banery reklamowe, latające samochody) – jednym słowem raj i sielanka. Ma też dojść do precedensu, bo ma dojść do ślubowania pierwszego rycerza pochodzącego z nizin społecznych (a nie potomkowie obrończyni miasta, Gloreth) – Ballister. Niestety, podczas ślubowania królowa zostaje zamordowana, zaś uznany na winnego nowy rycerz musi się ukrywać. Wtedy pojawia się pewna dość energiczna, zbuntowana nastolatka o imieniu Nimona. Proponuje mu pomoc w oczyszczeniu swojego imienia, choć jej metody są dość… ekstremalne.

Sam film w zasadzie jest prostą historią, której największym sercem jest relacja dwójki outsiderów. Ballister mimo woli zostaje oskarżony, ale broni się przed nieczystą walką, pozostaje przez większość akcji idealistą. Nadal wierzy w honor, lojalność oraz siłę systemu. Nimona jest całkowitym kontrastem – zbuntowana nastolatka, z bardzo punkowym nastawieniem, wściekłością, gniewem. I jeszcze jest… zmiennokształtna, co daje animatorom duże pole do popisu. Ta kontrastowa para oraz zmieniająca się ich dynamika jest emocjonalnym paliwem, co także jest zasługą świetnego dubbingu. Przy okazji powoli odkrywamy przeszłość bohaterki i przyczynę jej nastawienia wobec świata. Bardzo kreatywnego świata mieszającego zaawansowaną technologię czasów naszych ze średniowiecznymi rycerzami i ich zasadami. Powinno się to gryźć ze sobą, ale kompletnie tak się nie dzieje.

Równie imponująca jest animacja, której bliżej jest do komiksowej stylistyki. Pozornie prosta, ale pełna szczegółów. Szczególnie wrażenie robi ekspresja tytułowej bohaterki i jej umiejętność przemiany we wszystko: od dziecka przez wieloryba i rekina aż po… Godzillę. Dynamizuje to sceny akcji, których tu nie brakuje – świetna ucieczka z więzienia, wyrwanie się z zasadzki Instytutu czy finałowa konfrontacja wzięta z japońskich filmów o kaiju. Wygląda to świetnie, ale też unikatowo, nie naśladując Disneya, Pixara czy DreamWorks w warstwie wizualnej.

„Nimona” może wydaje się prostą opowieścią o tym jak łatwo można stworzyć z kogoś potwora. Tylko, że im bliżej poznajesz go, przestaje on być potworem. Jednak trzeba chcieć przełamać swoje uprzedzenia i lęki, a nie każdy ma odwagę tego dokonać.

8/10

Radosław Ostrowski

Chłopiec i czapla

Nawet osoba niezbyt zainteresowania japońskimi animacjami przynajmniej słyszała o studiu Ghibli. Najbardziej znany z tego studia reżyser Hayao Miyazaki wraca z emerytury (znowu), by znów oczarować świat swoją wyobraźnią. Od razu się przyznam, że nie jest zbyt mocno zaznajomiony z dorobkiem Japończyka, więc wchodzę na głęboką wodę.

Akcja zaczyna się podczas II wojny światowej w Tokio i skupia się na młodym chłopcu imieniu Mahito. Jego matka ginie podczas bombardowania w szpitalu, gdzie pracowała. Razem z ojcem wyjeżdżają poza miasto do dawno niewidzianej ciotki (siostry bliźniaczki mamy), z którą jego ojciec się związał. Niby wszyscy są wobec niego życzliwi, a zwłaszcza staruszki-służące, jednak chłopak nie czuje się zbyt dobrze. Nie może się odnaleźć, co jeszcze bardziej czuć w szkole. Jeszcze dziwniej się dzieje, gdy koło niego krąży dość ekscentryczna czapla. Gadająca czapla, co twierdzi, że jego matka… żyje i tylko ona wie gdzie się ona znajduje. Więc zgadnijcie co nasz chłopiec robi?

W dzisiejszym rozpędzonym świecie taki film jak „Chłopiec i czapla” jest bardzo zaskakujący. I nie chodzi tylko o ręcznie rysowaną animację 2D, gdzie czuć ludzką rękę. Ale też o inną kulturę oraz bardzo powolne, wręcz kontemplacyjne tempo. Początek jest bardzo niespieszny, pozwalający poznać zarówno naszego bohatera, jak i zwyczajnego świata wokół. Miyazaki skupia się na prostych czynnościach (jedzenie, ubieranie się czy tworzenie łuku) przeplatane ze scenami koszmarnymi. Niby ta kreska jest bardzo prosta, jednak w rękach Japończyka staje się potężną bronią. Im bliżej, tym bardziej szczegółowy jest obraz, z masą detali (szczególnie na twarzach) czy podczas zjawisk nadnaturalnych. Same tła może nie wydają się aż z taką precyzją oddane, jednak robią wrażenie skalą.

Ale kiedy wkraczamy do „innego” świata, wszystko zmienia się diametralnie. Reżyser potwierdza jak bardzo szaloną ma wyobraźnię, bo czego tu nie ma. Czapla z dziobem tak przerażającym, że najmłodsze dzieci miałyby koszmary; przerażające pelikany zjadające słodziutkie istoty czy papugi mające apetyt na ludzkie mięso. Bliżej tutaj jest klimatem do „Labiryntu fauna” Guillermo del Toro, gdzie świat fantastyczny jest równie okrutny i bezwzględny, co rzeczywisty. Może dzieło Japończyka nie ma aż takiej siły, co dzieło Meksykanina, ale jest równie szczere i poruszające. Wliczając w to bardzo mocne, chwytające za serce zakończenie.

Dla wielu problemem może być powolne tempo historii czy stosowana logika snu, jednak „Chłopiec i czapla” pokazuje jak wielką siłę ma jeszcze ręcznie rysowana animacja. Pięknie wykonana, pełna nieskrępowanej wyobraźni oraz bardziej poważniejsza w kwestii podejmowanych tematów. Dzieło zdecydowanie NIE DLA najmłodszych.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pies i Robot

Co jest potrzebne do zrobienia dobrej animacji? Odpowiednia technika (ręcznie rysowana, generowana komputerowo, poklatkowa), wysoka jakość animacji, ciekawe postacie i angażująca historia. To się wydaje w teorii łatwe, lecz największą uwagę zwraca się na animację. Czy w czasach zdominowanych przez animację komputerową może zostać zauważona produkcja w innej formie? Przykłady dzieł takich studiów jak Aardman, Laika czy Cartoon Saloon pokazują, że tak. Do tego grona dołącza hiszpańska animacja „Pies i robot”.

Akcja toczy się w Nowym Jorku lat 80., gdzie żyją antropomorficzne zwierzęta. Nie ma żadnych ludzi, żeby nie było jasności. Głównym bohaterem jest pies, co mieszka sam w domu, prowadzi bardzo monotonne życie. I czuje się bardzo, baaaaaardzo samotny. Ale pewnego wieczora widzi reklamę w telewizji, gdzie można kupić… robota jako przyjaciela. Na co nasz czworonóg decyduje się bez wahania. Ale robot musi być z Ikei, bo trzeba go samemu złożyć. Udaje mu się to zrobić, powoli tworząc silną więź. Wspólne spacery, granie w Ponga, jazda na wrotkach, wreszcie wypad na plażę. I tutaj próbując wrócić do domu, robot nie może wstać. Nasz pieseł nie ma w sobie tyle siły, by go podnieść, więc musi go zostawić. Jednak następnego dnia plaża zostaje zamknięta do 1 czerwca, co komplikuje sprawę.

Za film odpowiada hiszpański reżyser Pablo Berger, który przykuł uwagę widzów nakręconą w 2012 roku „Śnieżką”. Tamten film aktorski był stylizowany na kino nieme, ale potem twórca kompletnie zniknął. Teraz rzucił się na animację, która jest bardzo prosta w formie. Ręcznie rysowana, lecz jednocześnie na tyle szczegółowa, by coś wypatrzyć na dalszym planie. Twórcy bardzo dokładnie odtwarzają czas akcji, czyli Nowy Jork lat 80. Kiedy blisko siebie grał punk, disco i rap, dwie wieże World Trade Center jeszcze istniały, zaś telefony były albo stacjonarne, albo w budkach. O komputerach typu Atari 2600 i kasetach video nawet nie wspominam. Jest tu kilka odjechanych scen snów (fantastyczna scena tańca wielkich kwiatów i robota czy ożywiony bałwanek, idący na… kręgle), dających spore pole kreatywności wizualnej.

Jednak sama historia (pozbawiona dialogów) jest w zasadzie bardzo prosta. Ale także bardzo angażująca i, ku mojemu zaskoczeniu, pełna… smutku. W końcu jest to opowieść o samotności i szukaniu przyjaźni. Pierwsze interakcje naszych bohaterów mają w sobie masę uroku oraz ciepła, jak nasz robot niemal jak dziecko zachwyca się światem. Widać to na zmieniającej się twarzy i wydawanych odgłosach. Z czasem pojawiają się zaskakująco mroczne (robot trafiający na wysypisko śmieci czy pojawienie się na plaży wioślarzy), co daje całości słodko-gorzkiego smaku. Z jednej strony zabójczo chwytliwa muzyka (nieśmiertelne „September” Earth, Wind & Fire, które nabierze kolejnej młodości) oraz masa ciepłych scen (ptak zakładający gniazdo przy robocie czy Pies poznający Kaczkę), ale z drugiej potrafi wejść w poważniejsze tony. Co dobitnie pokazuje słodko-gorzkie zakończenie – inne wydawałoby się bardzo nie na miejscu.

To bardzo skromny, pozornie nie wyróżniający się z tłumu film, wizualnie bardzo niedzisiejszy. Ale dzieło Bergera ma w sobie zaskakująco dużą ilość uroku i ciepła, jakiego dawno w animacji nie widziałem. Refleksyjne, mądre, pełne emocji kino.

8/10

Radosław Ostrowski

Castlevania: Nocturne – seria 1

Serialowa „Castlevania” stworzona przez amerykańskie Powerhouse Animation okazała się największą niespodzianką dla fanów gier komputerowych. 4 sezony losów Trevora Belmonta i walki z Draculą oraz jego bestiami były świetnymi, z bardzo brutalnymi scenami akcji, obrzydliwymi monstrami, wyrazistymi postaciami, a także kreską w stylu anime. I w zasadzie na tym los tej ekranizacji mógłby się skończyć, ALE postanowiono zrobić spin-off o potomku rodu Belmont na wojnie z bestiami nocy.

„Nokturn” przenosi nas do XVIII-wiecznej Francji ogarniętej rewolucją, gdzie trafia Richter Belmont. Chłopak mieszka u ciotki Tery i jej córki Marie w jakimś małym miasteczku. Jako dziecko był świadkiem śmierci matki z ręki wampira. Ale w okolicy dzieją się niepokojące rzeczy – wampirza arystokracja próbuje zdławić rewolucję. Do tego pojawiają się pogłoski o planowanym przybyciu wampirzej Zbawicielki. Kimkolwiek ona jest, nie zwiastuje to niczego dobrego. Do Belmonta dołącza czarownica Annette, które uciekła z plantacji na francuskiej kolonii oraz Edouard – śpiewak operowy.

„Nokturn” składa się z ośmiu odcinków po niecałe pół godziny, czyli ma więcej niż pierwszy sezon i zdecydowanie daje więcej czasu na poznanie bohaterów. Nowy scenarzysta Clive Bradley miał trudne zadanie wejść w historię wojny Belmontów i ich sojuszników z wampirami. Lawirowanie między stronami konfliktu, zarysowanie nowych bohaterów i powolne odkrywanie kolejnych tajemnic. O dziwo więcej czasu poświęcamy tutaj sojusznikom Belmonta (Tera, Marie, Annette), poznając ich przeszłość – niepozbawionej brutalności i przemocy – a także szykując się do zebrania szyków oraz ostatecznej konfrontacji. Tutaj wampiry jak zwykle są arystokratami z dużymi wpływami, ale z tego grona najbardziej wybijają się trzy postacie: tajemniczy hrabia Orlox (zabójca matki Belmonta), bezwzględna Drolta oraz Zbawicielka, czyli reinkarnacja egipskiej bogini wojny.

Ta ostatnia jest brutalna, pełna charyzmy i ma plan wprowadzenia do świata wiecznej nocy. Niemniej nie jest ona aż tak wyrazista jak Dracula, Camilla czy Varney. To jest jednak wprowadzenie do większej historii, co mocno sugeruje zakończenie. A że niedawno ogłoszono, że powstanie drugi sezon. Trochę mnie zdziwiła za to jak od niechcenia są tutaj rzucane (rzadko) bluzgi. Jasne, one były już w oryginalnej serii, jednak to wywołało jakiś dziwny zgrzyt. O dziwo dobra jest nowa obsada głosowa, której najbardziej znana jest czwórka aktorów: Nastassja Kinski (ciotka Tera), Richard Dormer (opat Emmanuel), Zahn McClarnon (enigmatyczny hrabia Orlox) oraz Franka Potente („Wampirza Zbawicielka”). Reszta wypada bardzo przyzwoicie, choć troszkę odstaje Edward Bluemel w roli Richtera. Aktor jest strasznie nierówny i próbuje być bardziej wyluzowany, jednak ten dystans mnie nie przekonał. O wiele lepiej wychodzą mu sceny bardziej dramatyczne, gdzie mierzy się (dosłownie i przenośnie) ze swoimi demonami.

„Castlevania: Nokturn” to nadal krwawa młócka, z bardzo dynamicznymi scenami akcji, groteskowo-obrzydliwymi nocnymi stworzeniami oraz mocno w duchu japońskich anime. Niby tylko wprowadzenie do większej opowieści, ale już nie mogę się doczekać kolejnej serii niczym wampir kolejnej dawki krwi.

8/10

Radosław Ostrowski

Undone – seria 2

Jak ostatnio widzieliśmy Almę, czekała przed wejściem do jaskini na swojego ojca. Zmarłego ojca, który ją uczył kontrolowania czasu i przestrzeni. Miał się tam pojawić, ale dziewczyna weszła do środka i… trafiła do innej linii czasowej. Gdzie żyje jej ojciec, ona pracuje jako wykładowca akademicki i pracuje nad doktoratem. Wszystko niby wydaje się iść dobrze, ALE… matka coś ukrywa. Rodzice się kłócą, siostra nie może dogadać się ze swoim facetem, zaś nasza Alma próbuje rozgryźć całą tajemnicę. I to jeszcze bardziej komplikuje rodzinne relacje.

undone2-1

Czy my właściwie potrzebowaliśmy drugiej serii „Undone” – lub jak podaje polska strona Prime Video – „Poplątanej”? Tutaj kontynuujemy historię obyczajową z twistem SF, gdzie jedno z ważnych pytań szybko dostaje odpowiedź. Czyli dziewczyna nie miała żadnych urojeń i wszystko na temat linii czasowych oraz „mocy” było prawdą. Ale pozorna rutyna oraz skrywane tajemnice nawarstwiają się, co zaczyna odbijać się na relacjach między rodzinami. Wszystko jednak zmienia determinacja Almy, by pomóc uszczęśliwić całą rodzinę. I choć nie jest to aż tak odjechane oraz surrealistyczne jak pierwsza seria, to nadal jest masa niesamowitych momentów, głównie w drugiej połowie. Ta pojawiająca się mgła, symbolizująca użycie mocy; nie chcące się otworzyć drzwi; pewien namalowany obraz podpisany Alejandro; wreszcie wizje Becci z urodzonym dzieckiem. Ale prawdziwy mindfuck związany jest z tajemnicą babci, która wiele ze swojego życia spędziła w szpitalu psychiatrycznym. Więcej nie zdradzę, to trzeba zobaczyć samemu.

undone2-2

Tak jak pierwsza seria, nadal jest to animacja zrealizowana techniką rotoskopową, która przypomina formą filmy Linklatera z początku lat 2000. jak „Życie świadome” i „Przez ciemne zwierciadło”. Nadal wygląda to niesamowicie, pozwalając jeszcze bardziej wejść w ten tajemniczy świat. Ciągle jednak padają w tym serialu pytania o to, co w życiu najważniejsze: miłości, akceptacji, wybaczeniu i konfrontowaniu się z przeszłością. Ale przede wszystkim chodzi o poznanie i zaakceptowanie samego siebie oraz faktu, że nie wszystko da się naprawić. Trzeba z pewnymi rzeczy oraz wydarzeniami pogodzić, co jest bardzo zgrabnie poprowadzone.

undone2-3

I jeszcze to jest świetnie zagrane. Świetnie wypadają Rosa Salazar (Alma) i Bob Odenkirk (Jacob, ojciec), na których dynamice opierała się poprzednia seria. Tutaj nadal ona działa, choć on wydaje się bardziej wycofany i unikający korzystania z mocy. O wiele mocniej wybrzmiewa dynamika siostrzana, co jest także zasługą fantastycznej Angelique’i Cabral (Becca). Tutaj więcej czasu daje się na pokazanie tej więzi oraz radzenia sobie z nowymi talentami. Tak samo zostaje pogłębiona matka Camille (Constance Maria) – bardzo wycofana, skryta i z masą tajemnic, naznaczona wydarzeniami z przeszłości.

undone2-4

Drugi sezon „Poplątanej” nie jest – na szczęście – tylko odcinaniem kuponów i skokiem na kasę. Pogłębia wątki z pierwszej serii, dając bardzo satysfakcjonujący finał, wiele poruszających momentów i kawał fantastycznego aktorstwa. Kolejny z mocnych tytułów biblioteki Prime Video jaki wypada znać.

8/10

Radosław Ostrowski

Wojownicze Żółnie Ninja: Zmutowany chaos

Leonardo, Raphaelo, Donatello i Michelangelo – to imię najsłynniejszych i najwybitniejszych artystów epoki renesansu. Takie też imiona noszą słynne Wojownicze (Nastoletnie) Żólwie Ninja, czyli komiksowi bohaterowie stworzeni przez Kevina Eastmana oraz Petera Lairda. Marka ta mimo prawie 40 lat trzyma się dobrze z masą komiksów, seriali animowanych, gier komputerowych czy filmów. Teraz Nickelodeon przygotowało animację, przy której palce (jako producent i scenarzysta) maczał Seth Rogen z Evanem Goldbergiem.

„Zmutowany chaos” jest niejako origin story (w dość szybkim tempie) oraz pierwszą poważna akcją naszych bohaterów. Jak pamiętamy, nasze żółwiki jak były w wieku niemowlęcym zostały skażone śluzem. Ciecz ta została stworzona przez ekscentrycznego naukowca, Baxtera Stockmana, który zbiegł przed korporacją TCRI i wychowywał (jak dzieci) zwierzęta. Ale został namierzony przez dawnych szefów oraz zginął w potężnej eksplozji. 15 lat później nasze żółwie wychowywane przez szczura Splintera trzymają się z dala od ludzkich oczu w kanałach. Jednak nastoletnie żółwiki nie bardzo chcą spędzać czas tylko pod ziemią. Bo ciągle te same twarze, nuda oraz rutyna, więc w trakcie wypadów na zakupy pozwalają sobie na różne pierdoły. Podczas jednej z eskapad zostają zauważeni przez nastoletnią uczennicę, April O’Neil. Zdobywają jej sympatię po tym jak obijają oprychów kradnących jej skuter.

I żółwie razem z nią wpadają na prosty (wydawałoby się) plan na zdobycie uznania i akceptacji przez ludzi. Muszą dokonać bohaterskiego czynu i najlepiej by został przez kogoś nagrany, pokazany przez Internet albo inne media. W ten sposób ludzie przekonają się do mutantów, zdobywając respekt i szacun na dzielni. Nadarza się okazja przez działania tajemniczej SuperMuchy. Kradnie jakieś dziwne bajery, nikt nie wie jak wygląda, ani jak go znaleźć. Jednak nasi czterej skorupiaści jeźdźcy apokalipsy nie traktują tego jako problemu, lecz jako wyzwanie.

Musze się do czegoś przyznać: nigdy nie miałem styczności z Żółwiami Ninja. Ani z komiksami, filmowymi inkarnacjami, grami czy kreskówką z lat 80-tych (poza chwytliwym temat z czołówki, ale nie pamiętam okoliczności). Miałem świadomość, że istnieje coś takiego, kojarzyłem imiona, mistrza Splintera oraz Schreddera, ale to w zasadzie cała moja wiedza. Więc na „Zmutowany chaos” szedłem trochę w ciemno i… byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Sama historia może jest oparta na znajomych elementach oraz schematach, czyli grupa outsiderów ratuje świat. Niemniej jest ona pełna uroku, nawet jeśli skręca w oczywiste i obowiązkowe elementy w rodzaju finałowej konfrontacji z rozpierduchą w mieście, złej korporacji mającej za cel stworzenie superżołnierzy z mutantów czy drodze naszej czwórki do działania jako drużyna. Dla mnie najmocniejszym punktem fabularnym była relacja między naszymi ninja a „ojcem”, bo tak można nazwać Splintera oraz z April – pierwszym człowiekiem, który ich nie atakuje ani reaguje agresją. Pierwszy jak wspomniałem jest kimś na kształt ojca, co kocha swoje dzieci i obroni przed niebezpieczeństwem, ale chce je chronić przez izolację od świata zewnętrznego. Nie jest to paranoja czy próba kontrolowania, lecz bardzo nieprzyjemne doświadczenia z przeszłości. Dla April początkowo nowi znajomi są tylko interesującym newsem oraz szansą na karierę dziennikarką, która nie radzi sobie z tremą ani występami przed kamerą. Z czasem staje się sojusznikiem naszych chłopaków i pomaga wydostać się z tarapatów.

To, co najbardziej wyróżnia „Zmutowany chaos” z grona innych animacji to styl wizualny. I nawet nie chodzi o podobieństwo do „Spider-Manów” od Sony, ale nietypową kreskę. Bardzo przypominającą rysunki nastolatka z jego zeszytu, zrobione ołówkiem i potem pomalowane farbą. Niby dość oszczędne, z drobnymi efektami świetlnymi, nawet można odnieść wrażenie jakby to była animacja poklatkowa z użyciem plasteliny. Nie wiem jak to oni zrobili, ale wygląda to absolutnie unikatowo. Szczególnie kapitalnie zmontowana scena akcji, gdy żółwie walczą z szefami czterech gangów (przejścia tak płynne jakby to była jedna walka) czy finałowa konfrontacja z SuperMuchą. Tak samo jak świetnie dobra muzyka, głównie klasyczny rap, ale tak bardzo eksperymentalne wariactwo duetu Trent Reznor/Atticus Ross. Całkiem dobrze się na ekranie sprawdza ten miks.

Na koniec zostawiłem jedną kwestię: w naszym kraju film jest pokazywany TYLKO z polskim dubbingiem. Ja w przypadku animacji jestem bardziej tolerancyjny w przypadku jeśli chodzi o dubbing. I tutaj wyszło naprawdę nieźle, co jest zasługą przyzwoitego tłumaczenia Zuzanny Chojeckiej oraz solidnej reżyserii Katarzyny Ciecierskiej. Same żółwie brzmią naprawdę dobrze i czuć, że są grani przez młodych aktorów (Mateusz Ceran, Kosma Press, Filip Rogowski oraz Jan Szydłowski), wypadają bardzo naturalnie, wierzyłem w ich więź oraz interakcję. Także Julia Chatys, czyli April O’Neil wypada solidnie. Ale najjaśniejszym punktem byli dla mnie świetni Ryszard Olesiński w roli Splintera oraz Marcin Przybylski jako Supermucha. Ten pierwszy jest odpowiednio ciepły, opiekuńczy do przesady, ale jak trzeba skopać zad to skopie; ten drugi potrafi bardzo łatwo przejść z wyluzowanego spoko gościa po groźną bestię.

„Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos” jest dla mnie kolejną niespodzianką tego letniego sezonu. Unikatowa kreska, dużo dobrego humoru, świetnie zrobiona akcja oraz przesympatyczni protagoniści – to najmocniejsze karty w talii. Do tego krótki czas trwania (ponad 90 minut) nie pozwala na nudę, a dla mnie – osoby nie znającej i nie będącej fanem marki – to może być początek nowej znajomości. Może nawet zapoznam się z poprzednimi adaptacjami, kto wie.

8/10

Radosław Ostrowski

Między nami żywiołami

Pixar, Pixar, Pixar – czasy największej kreatywności i świetności były w czasach, gdy za ich filmy odpowiadali tacy reżyserzy jak Andrew Stanton, John Lasseter, Brad Bird czy Pete Doctor. Teraz ich miejsce zajmuje młodsze pokolenie, które może i technicznie robi lepsze rzeczy niż w/w reżyserzy, lecz scenariuszowo trochę niedomaga (plus minus jeden czy dwa wyjątki). Dlatego do „Elemental” podchodziłem z pewną nieufnością, a jak odkryłem kto kręci ten film nadzieja odeszła ode mnie szybciej niż polityk ze swoimi obietnicami. Bo reżyser Peter Sohn stworzył (zbyt) prostolinijnego i skierowanego do najmłodszych widzów „Dobrego dinozaura”. Więc mnie rozumiecie, prawda?

„Między nami żywiołami” dzieje się w Mieście Żywiołów, gdzie wprowadza się rodzina z Palinezji. Oboje są ogniści, więc wszystko może spłonąć za pomocą dotyku. Dlatego nie bardzo są akceptowani przez resztę mieszkańców. Udaje im się jednak kupić ruderę i zbudować w niej sklep, który z czasem staje się ośrodkiem dla przybywających ognistych. Także w tym okresie wyrosła im córka Iskra, mająca w przyszłości przejąć rodzinny interes. Jest jednak pewien problem – dziewczyna bardzo łatwo wpada w gniew, nie radząc sobie z upierdliwymi klientami. I podczas takiej eksplozji w piwnicy pojawia się (prosto z rury) Wodzimierz Potocki – urzędnik, którego kontrola może doprowadzić do likwidacji sklepu. Chyba, że uda się ustalić tajemnicze źródło przecieku, co atakuje całe miasto.

Punkt wyjścia jest aż nadto znajomy i ma parę oczywistych motywów, które już w innych filmach studia z Emeryville (i nie tylko od nich) widzieliśmy: wielokulturowe miasto uprzedzone wobec nowych („Zwierzogród”), spełnianie oczekiwań rodziców przy tłumieniu swoich potrzeb („To nie wypanda”), dojrzewanie nastolatka („W głowie się nie mieści”). Do tego na pierwszym planie mamy powoli budowaną relację między Iskrą a Wodkiem, idąca w kierunku znanym z… komedii romantycznych. Ale przecież ogień i woda nie łączą się ze sobą (dotyk może zabić ich oboje), więc jaka jest tutaj szansa na jakiekolwiek uczucie? Szczególnie w przypadku tak narwanej i niepewnej siebie Iskry.

Samo miasto oraz animacja robi piorunujące wrażenie, ale to standard w przypadku Pixara. Niemniej szczegółowość, ruch postaci, scenografia czy wygląd postaci. Nie ważne, czy są to wodniści (jak się przyjrzeć uważnie widać na nich odbijające się słońce), ogniści (chodzący płomień), wietrzni w kształcie chmurek. Czuć, że mamy tutaj do czynienia z żywym światem i troszkę szkoda, że nie mamy okazji poznać go troszkę bliżej jak podczas meczu piłki wietrznej (absolutnie cudowny był moment zrobienia fali), wizyty w urzędzie miasta czy – dla mnie najbardziej oszałamiającej – zalanego muzeum przyrody z niezwykłym drzewem. W tle przygrywa zaskakująco orientalna muzyka Thomasa Newmana, choć początkowo wydaje się dziwna.

U nas w kinach film jest pokazywana tylko z polskim dubbingiem, za który odpowiada reżyser Artur Tyszkiewicz oraz tłumacz Kuba Wecsile. Sam przekład jest całkiem niezły, z paroma zgrabnymi żartami językowymi, przez co można się parę razy uśmiechnąć. Dla mnie najmocniejszym punktem są tutaj świetni aktorzy głosowi, szczególnie grający główne role Maria Sobocińska (Iskra) oraz Michał Mikołajczak (Wodek). Czułem między nimi chemię i tworzy bardzo kontrastowy, bardzo wyrazisty duet. Na drugim planie najbardziej wybijał się Zbigniew Waleryś jako ojciec Iskry – pełen ciepła, ale też i sporego ciężaru oraz porywczości. Te sprzeczne emocje pokazane są bezbłędne.

„Między nami żywiołami” to dość dziwne zwierzę. Fabularnie to wtórna, zbyt znajoma historia, choć bywa czasem urocza, zaś technicznie jest to oszałamiające cudeńko. Sam nie żałuję spędzonego czasu, jednak nie mogę odnieść wrażenia niewykorzystanego potencjału. Chciałoby się głębiej poznać ten świat, będący zaledwie tłem do niezłej komedii romantycznej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Transformers: Wojna o Cybertron – Królestwo

Ostatnia część serialowej trylogii tym razem toczy się nie na Cybertronie, nie na statkach kosmicznych, lecz na nieznanej planecie. Tutaj rozbijają się statki Megatrona i Optimusa Prime’a w poszukiwaniu Wszechiskry, od której zależą losy Cybertronu. Na miejscu okazuje się, że planetę zamieszkują… Transformersy z przyszłości. Znaczy się z innej linii czasowej, ale zamiast w maszyny zmieniają się w zwierzęta: Maximale i Predacony. Sprawy się jeszcze bardziej komplikują, gdy Megatron otrzymuje od Predaconów Złoty Dysk, gdzie zapisana jest cała przyszłość.

transformers3-1

„Królestwo” podbija stawkę do granicy możliwości, cały czas rozwijając to uniwersum. Tym razem akcja niemal wydaje się skupiona na jednym celu i nie jest aż tak przeładowana wątkami pobocznymi jak poprzednie sezonu. Nowe postacie oraz powrót paru istotnych podbudowuje tą szaloną historię, gdzie czuć ciężar stawki. Cały czas trwa ewolucja liderów, dorastających do swoich ról, ale cały czas skrywa ich pewna mgła tajemnicy. W pewnym momencie teraźniejszość i przyszłość ścierają się ze sobą, co było sugerowane już w jednym odcinku „Wschodu Ziemi”.

transformers3-2

Dynamika między naszymi starymi znajomymi a bardziej zaawansowanymi, nowymi maszynami nie pozbawiona jest zarówno odrobiny docinków, jak też wsparcia i szacunku. Najbardziej zaskoczyła mnie dynamika między Blackarachnią (Predaconem zmieniającym się w pająka) a Starscreemem. Oboje wydają się niejako zbuntowanymi, chodzącymi swoimi drogami intrygantami, nie budzącymi zaufania. Wszystko jednak zmienia poznanie treści Złotego Dysku, co mocno niszczy psychikę prawej ręki lorda Megatrona. Tak samo postać skonfliktowanego Dinobota, który rozdarty jest między lojalnością a obserwowaniem szaleństwa swoich towarzyszy. Jeszcze przebijają się pewne podejrzenia, że cały ten konflikt był niejako od samego początku zaplanowany. Że komuś bardzo jest to na rękę, by doszło do rozpadu i zniszczenia Cybertronu.

transformers3-3

Z odcinka na odcinka wszystko zaczyna rozpędzać się aż do mocarnego i satysfakcjonującego finału. Poszukiwanie Wszechiskry wciąga mocno, bo a) wszelkiego rodzaju kosmiczne GPSy świrują, b) w przestrzeni znikają pewne rzeczy. To wszystko wygląda niesamowicie, tak jak wizje Starscreema po obejrzeniu Złotego Dysku. Z kolei dwa ostatnie odcinki to zderzenie różnych linii czasowych, gdzie pojawiają się alternatywne wersje liderów oraz silna (także emocjonalnie) konfrontacja. Byłem kompletnie oszołomiony, a finał zostawia pewną otwartą furtkę na kontynuację.

transformers3-4

„Królestwo” wieńczy i zamyka „Wojnę o Cybetron” z hukiem oraz pełną satysfakcją. Nie byłem wielkim fanem anime, ale po serialowej „Castlevanii” mój stosunek zaczyna się zmieniać. Rewelacyjne dzieło, które bije na głowę wszystkie filmowe inkarnacje Transformersów.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dziwny świat

Coś Disney chyba dostał zadyszki, a produkowane przez nich filmy niespecjalnie znajdują swoją widownię. Czy to za mocna konkurencja, słaby (albo wręcz ledwo istniejący) marketing, zbyt duże budżety albo umieszcza tytułu jednocześnie w kinach oraz na platformie streamingowej – przynajmniej w latach 2020-22. Największą wpadką komercyjną Disneya w zeszłym roku był animowany „Dziwny świat” z ponad 180-milionowym budżetem, który w kinach zwrócił zaledwie połowę tej sumy. Słabiutko. Zwłaszcza, że ten film jest jedną z lepszych rzeczy z fabryki Myszki Miki.

Akcja skupia się na miasteczku Avalonia, otoczonymi przez góry i chyba odizolowane od reszty. Tutaj też mieszka Jaeger Klan, który postawił sobie za cel odkrycie krain za górami. Odkrywca i poszukiwacz przygód tak ostro trenował, że nic nie jest w stanie go powstrzymać. Nawet wyszkolił do tego swojego syna Oskarda, choć ten raczej nie ma takiego entuzjazmu. W trakcie jednej z wypraw ekspedycja znajduje tajemniczą zieloną roślinę (pando) i doprowadza do rozłamu. Jaeger rusza dalej, a cała reszta wraca z pando. Po 25 latach Oskard prowadzi farmę z pando, które jest głównym źródłem energii całego miasta. Ale roślina zaczyna tracić siły, jakby była atakowana przez chwasty. Dlatego prezydent Avalonii organizuje ekspedycję do serca pando, by je ocalić i Oskard wyrusza ratować świat.

Od pierwszych scen widać, że „Dziwny świat” zadziwia. Sam początek i poznanie miasteczka w formie kina z lat 50. oraz stylistyce bardziej pulpowych komiksów (wszystko w formie animacji 2D) łapie w swoje sieci. A jeszcze jak poznajemy samo miasteczko już po odkryciu pando wygląda niczym zrobiona przez fana retrofuturyzmu. Design pojazdów, latających maszyn robi wrażenie. Ale najlepsze zaczyna się podczas ekspedycji i trafienia na nowy świat, jakby żywcem wzięty (tylko w bardziej psychodelicznej formie) z „Podróży do wnętrza Ziemi” Juliusza Verne’a. To wszystko jest tak barwne, z pokręconymi istotami (różowe pterodaktyle!! niebieski, galaretkowaty towarzysz!!) jakich nie widziałem od dawna.

Sama fabuła jest pełna znajomych klisz, bo – oczywiście – mamy tutaj trudną relację ojca z synem, gdzie każdy z nich ma inny plan na przyszłość tego drugiego. Oczywiście, że po drodze trafiamy na uznanego za zmarłego Jaegera, który nadal podąża za swoją obsesją. I, oczywiście, wszystko okaże się zupełnie czymś innym niż się wydaje. Wciąga ta historia strasznie, nawet jeśli na końcu idzie w znajomym kierunku. Jeśli do tego wrzucimy jeszcze świetną, w duchu klasycznej przygody muzykę Henry’ego Jackmana oraz równie udany oryginalny dubbing, gdzie najbardziej błyszczy duet Dennis Quaid/Jake Gyllenhaal (czyli Jaeger i Oskard), powstaje prawdziwa mieszanka wybuchowa.

„Dziwny świat” utrzymuje (tak jak „Raya i ostatni smok„) bardzo wysoki poziom animacji Disneya. Studio Myszki Miki przypomina, że może stanowić konkurencję dla Pixara, czy DreamWorks w tworzeniu niezwykłych światów oraz tworzeniu zabawy dla dzieci i dorosłych. Podchodziłem sceptycznie, a dostałem najlepszy film przygodowy od lat.

8/10

PS. Tak, jest w tym filmie bohater LGBTQ, czyli syn Oskarda, Florian. Jeśli kogoś boli pewna tylna część ciała, to jego relacja z partnerem jest bardzo delikatnie poprowadzona, więc wszelkie kontrowersje były nieuzasadnione.

Radosław Ostrowski