autor: Michał Marian
5 rzeczy, za które pokochałem Fallouta 76 [SERIO]
Można lubić Fallouta 76? Można, ja lubię i wcale się tego nie wstydzę. Opowiem Wam nawet dokładnie za co go lubię.
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Fallout 76 zadebiutował na rynku w połowie listopada 2018 roku i niemal z miejsca stał się najbardziej znienawidzoną grą roku. Półtora roku później wciąż jest o nim głośno i choć wielu najchętniej zakopałoby ów nieszczęsny tytuł, wraz z jego wydawcą, rzecz jasna, gdzieś bardzo głęboko, to najnowsza odsłona tej postapokaliptycznej serii wciąż się rozwija i (ku rozpaczy wielu) zarabia pieniądze.
Internetowe sądy wydały wyrok – winni są wszyscy gracze pozbawieni gustu, honoru, godności i zdrowego rozsądku, którzy wciąż mają czelność grać w Fallouta 76 i (o zgrozo!) dobrze się bawić. A jeśli ktoś, jakby tego było mało, wciąż nabija kabzę bezdusznej korporacji, kupując kolejne dodatki czy skórki – cóż, może jednak warto przywrócić średniowieczną tradycję palenia na stosie?
Jako reprezentant internetowych pariasów, posiadacz kolekcjonerskiego wydania najnowszego Fallouta i subskrybent Fallouta 1st postaram się wytłumaczyć, za co w ogóle śmiałem pokochać Fallouta 76.
Poniższy tekst przedstawia mój czysto subiektywny punkt widzenia i nie próbuje udawać niczego innego. Doskonale wiem, że Fallout 76 nie musi podobać się każdemu, a o wątpliwych posunięciach Bethesdy można by mówić bez końca – to jednak nie jest odpowiedni czas i miejsce. Jeśli nie mieliście dotąd okazji, zachęcam do zapoznania się z tekstem Czarnego Wilka, w którym autor dobitnie wyjaśnia, dlaczego lubienie takich gier jak Fallout 76 czy Anthem może być w porządku.
FALLOUT 76 NA STEAMIE
- Gra w tej chwili (20.04.2020 11:00) – 11 398 os��b
- Grało jednocześnie w szczycie w ciągu ostatniej doby – 22 095 osób
Klimat
Kiedy przed laty pierwszy raz świat obiegła informacja, jakoby Fallout 3 miał odejść od klasycznego rzutu izometrycznego i przenieść się do trzech wymiarów, byłem bardzo sceptyczny – jak chyba każdy po prostu obawiałem się zmiany. Gdy po dość długiej zwłoce w końcu ukończyłem jednym ciągiem całkiem niezłego Fallouta 3 i fenomenalnego Fallouta: New Vegas, odetchnąłem z ulgą – to wciąż ten sam Fallout, tyle że skrojony na miarę naszych czasów i technologii.
A co tak naprawdę wiąże wszystkie dotychczasowe części Fallouta w całość? Klimat. Amerykański sen rodem z lat 50. XX wieku brutalnie przerwany przez atomową zagładę. W świecie Fallouta 4 bawiłem się znakomicie, wszystkie elementy bowiem idealnie współgrały ze sobą – przerysowane i wyidealizowane amerykańskie przedmieścia, bohaterowie zawieszeni na styku dwóch rzeczywistości, zachowujący się tak, jakby bomby nigdy nie wybuchły. A do tego ta ścieżka dźwiękowa – klasyka z Diamond City Station towarzysząca nam podczas eksploracji czy eksterminacji kolejnych hord ghouli zostaje w pamięci na bardzo długo.
Fallout 76 to tak naprawdę Fallout 4,5 – większa mapa, więcej zmutowanych stworów, opcjonalny tryb wieloosobowy. Cały klimat jeszcze bardziej nakręca warstwa fabularna – z perspektywy czasu (w chwili pisania tego tekstu jest już po premierzy dodatku Wastelanders i ludzcy NPC powrócili w Appalachy) uważam, że początkowa rezygnacja z humanoidalnych bohaterów pobocznych była strzałem w dziesiątkę. Zwłaszcza że za każdym razem o „robotycznej” naturze napotykanych postaci niezależnych dowiadywaliśmy się na samym końcu danego łańcucha zadań, kiedy to już byliśmy niemal pewni, że wreszcie spotkamy człowieka z krwi i kości. Tak barwny świat aż chce się zwiedzać, a tak się składa, że to właśnie jest kolejny punkt na mojej liście.