"Batman v Superman: �wit sprawiedliwo�ci". Zmierzch stra�nik�w z niebios? Raczej bijatyka ch�opc�w w rajtuzach [RECENZJA]

W przeciwie�stwie do nios�cych nadziej� produkcji Marvela, filmy DC i Warner Bros. zdaj� si� sugerowa�, �e jeste�my skazani na zag�ad�, a superbohaterowie mog� j� jedynie odroczy�. I to ma sens! Ale znajdzie si� te� naprawd� sporo wad filmu "Batman v Superman"...

Po "Człowieku ze stali", świat podzielił się na wielbicieli Supermana i lękającą się jego boskich mocy mniejszość. Mieszkający w sąsiednim Gotham City Batman należy do tej drugiej grupy. Detektyw w kostiumie nietoperza uważa, że to właśnie latający nadczłowiek stoi za ogromnymi zniszczeniami i należy ograniczyć jego samowolkę. Senat USA również jest podzielony. Tymczasem, genialny psychopata Lex Luthor, w którego wciela się Jesse Eisenberg, ma własny plan. Postanawia nastawić superbohaterów przeciw sobie...

Zobacz wideo

Zmierzch strażników z niebios

Niektórzy sprzeciwiają się mrokowi bijącemu z nowego filmowego świata DC, ale takie podejście ma sens. W przeciwieństwie do niosących nadzieję i radość produkcji Marvela, filmy Warner Bros. zdają się sugerować, że jesteśmy skazani na zagładę, a superbohaterowie mogą ją jedynie odroczyć. Jest w tym coś pociągającego. Podobnie jak w Benie Afflecku jako Batmanie, który wygląda na dużo bardziej udręczonego i Mrocznego Rycerza od Batmana Christiana Bale'a (chociaż w scenach walki wypada momentami topornie jak komputerowa bijatyka, w której da się wykonać tylko jeden cios w jednej chwili i jakiekolwiek combo jest niemożliwe).

Affleck, Gal Gadot w roli Wonder Woman, czy Henry Cavill jako Superman to świetna ekipa, która może dać nam w nadchodzących latach wiele radości. Trzeba tylko sprawniejszych reżyserów i inteligentniejszych scenarzystów. Albo producentów, którzy nie wypuszczą celowo filmowego półproduktu, doskonale wiedząc, że i tak pójdziemy do kina. Oraz widzów, którzy rzeczywiście do kina nie pójdą, nie godząc się na traktowanie po macoszemu i pokornie ciągnących na seans, "bo przecież Batman kontra Superman!". Bo wad najnowszej produkcji o Batmanie i Supermanie jest naprawdę sporo...

"Batek, a Superak cię przezywa!"

Fabuła filmu jest koszmarnie głupia, a konflikt Batmana z Supermanem dmuchany do granic możliwości. Ich spór zaczyna się niczym podwórkowa kłótnia, nakręcona przez osiedlowego łobuziaka. Nasz ananas przychodzi do małego Batmana i mówi, że Superman z równoległej klasy rozpowiada o nim brzydkie rzeczy. Batman, oczywiście, wierzy szelmowsko uśmiechającemu się Leksowi i postanawia wymierzyć sprawiedliwość silniejszemu od siebie chłopcu w rajtuzach.

OK, może i Bruce Wayne ma szczątkowe powody, by nie ufać Supermanowi, ale nie jest to coś, czego nie wyjaśniłaby jedna rozmowa i minimum logicznego myślenia. No chyba że panowie tak naprawdę spierają się o to, kto jest lepszym superbohaterem i ma większe gadżety ze stali. Wtedy ma to sens.

Jesse Eisenberg znowu zagrał to samo

Jesse Eisenberg to jedna z największych wad produkcji. Wielu spodziewało się, że aktor zagra Luthora jak Marka Zuckerberga czy swojego bohatera z "Iluzji". Spodziewałem się tego samego, z tą różnicą, że dla mnie był to powód do obaw. Niespodzianki nie ma - Eisenberg znowu zagrał to samo, a w połączeniu z kiepsko wymyśloną postacią prowadzi to do naprawdę kiepskich efektów.

Nie licząc dwóch-trzech udanych scen (przemówienie w bibliotece!), Eisenberg prezentuje się niczym kandydat na studia aktorskie, który postanawia popisać się, grając psychopatę po całości. Ponieważ Luthor bez przerwy ględzi od rzeczy, patrzy się na niego, przewracając z niedowierzaniem oczami i robiąc przy głowie znak "kuku", zamiast odczuwając lęk, jak przed Jokerem z "Mrocznego Rycerza". Rozumiem, że Lex jest bogaty i miał szanowanego ojca, ale nawet w naszym skorumpowanym świecie, w którym takie jednostki mogą dużo więcej, ten szaleniec już dawno siedziałby w zakładzie zamkniętym, a rząd USA nie prowadziłby z nim zakulisowych interesów.

Czy widzimy nową Kobietę-Kota?

W trakcie seansu zacząłem podejrzewać, że przedstawianie Gal Gadot jako Wonder Woman było najlepszym przekrętem promocyjnym ostatnich lat. Przecież w "Batman v Superman" jej bohaterka przez pół filmu zajmuje się kradzieżami i włamaniami. Czyżby niespodzianka i oto widzimy nową Kobietę Kobietę-Kota? Spokojnie, okazuje się, że jednak nie.

Ale co to była za chwila, gdy Kobieta-Cud wreszcie postanowiła się ujawnić! Reżyser kompletnie zapomniał, jaki film kręcił przedtem. Tytułowi bohaterowie zostali zepchnięci na dalszy plan, a kamera w nieskrywanie erotyczny sposób upajała się ciałem heroski. Można było odnieść wrażenie, że Amazonka pokonałaby wszystkich przeciwników naraz bez niczyjej pomocy. Ale może nie powinienem się temu wszystkiemu dziwić, skoro i dla mnie Gadot była największą zaletą kilku części "Szybkich i wściekłych" oraz powodem, dla którego nie do końca pamiętam, czy w tamtych filmach w ogóle występowały jakieś samochody.

Superprodukcja czy superparodia?

"Batman v Superman" zaczyna się od tradycyjnej już sceny śmierci rodziców Bruce'a Wayne'a. Zack Snyder nie może się powstrzymać i kręci ją w charakterystycznym dla siebie zwolnionym tempie, celebrując każdy koralik zerwany z szyi matki przyszłego Batmana. Efekt? Przekomiczny. Niestety, "snajderyzmów" jest w tym filmie mnóstwo i to między innymi one sprawiają, że superprodukcja wygląda często jak superparodia.

Ale nie tylko reżyser jest winny. Studio czuje, że filmy z uniwersum DC Comics zostały parę długości za Marvelem i próbuje nadrobić stracony czas w mgnieniu oka. Dlatego każdy bohater jest w tej produkcji postacią z przeszłością, której mało sensowne przebłyski tu i ówdzie widzimy. W kontekście tego filmu nie wypada to za dobrze, ale, niewątpliwie, dość sprawnie wprowadzi nadchodzące, pojedyncze filmy o poszczególnych herosach. Lekka zajawka przyszłej Ligi Sprawiedliwych także wepchnięta jest wewnątrz ewidentnie na siłę, ale owe zabiegi wyszły mniej topornie, niż się spodziewałem.

Finałowy pojedynek? Doczepiony zupełnie bez sensu

Jeżeli widzieliście chociaż jeden zwiastun, spodziewacie się pewnie, że w filmie pojawi się jeszcze jeden przeciwnik. Szkoda, że ktoś nie spojrzał w porę na tytuł i nie uznał, że mniej znaczy więcej a "Batman v Superman" powinien ograniczyć się do bitki Batmana z Supermanem. Finałowy pojedynek doczepiony jest zupełnie bez sensu, wcale nie wygląda efektownie i jest jak bonusowy poziom, w który ktoś każe nam grać, mimo że już przeszliśmy grę do końca i zupełnie nie mamy ochoty na więcej.

Mimo wszystko, na każde dwie kiepskie sceny przypada tu co najmniej jedna naprawdę udana i nie da się ukryć, że choć wyszła z tego produkcja momentami parodiująca samą siebie, to z jej oglądania i tak czerpie się sporą frajdę. Chociaż nie jestem superfanem takich dzieł i nie odliczałem dni do momentu, w którym zobaczę pojedynek Supermana z Batmanem, to... A niech mnie, to przecież tak, jakby w jednym filmie umieścić Hana Solo, Indianę Jonesa, Larę Croft i Lionela Messiego! Może i bez sensu, ale czy może nie oglądać się przyjemnie?

Na koniec, ukłon w stronę Jeremy'ego Ironsa. Anglik wygląda odrobinę młodo jak na Alfreda, ale jego brytyjska flegma i świetne czucie konwencji sprawia, że jest jednym z największych atutów filmu. To właśnie takie wyjątkowo udane detale czynią z "Batman v Superman" film, który, mimo wszystko, MOŻNA obejrzeć.

Wi�cej o: