Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 30 czerwca 2008, 12:03

autor: Maciej Jałowiec

Battlefield: Bad Company - recenzja gry

Cel twórców był ambitny - połączyć rewelacyjny multiplayer z singlem cechującym się ciekawą fabułą i niebanalnym humorem. Choć plan nie został wykonany w stu procentach poprawnie, jego wyniki są bardzo zadowalające.

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Już drugi raz stykamy się z sytuacją, w której odsłona rdzennie pecetowego cyklu pojawia się wyłącznie na konsolach. Po Modern Combat pojawia się długo wyczekiwane Bad Company, w którym twórcy próbują pokazać, że idea trybu conquest i skupienie się na rozgrywkach wieloosobowych nie musi być domeną serii Battlefield. Piszę „próbują”, ponieważ skutek jest taki, że multiplayer wprawdzie trzyma wysoki poziom, ale już kampania dla pojedynczego gracza woła o pomstę do nieba.

Trailery prezentujące klimat misji single player obiecywały interesującą fabułę okraszoną wybornym humorem. I tak rzeczywiście jest. Historia zaczyna się w momencie, gdy animowany przez nas żołnierz, Preston Marlowe, trafia do kompanii B (zwanej także Bad Company), w której armia skupia samych awanturników stających co chwilę przed sądem wojskowym. Przeznaczeniem tych żołnierzy jest naturalnie iść na wojnę w charakterze mięsa armatniego. Preston zostaje przydzielony do drużyny składającej się z samych ciekawych postaci – Haggarda (porywczy facet lubujący się w materiałach wybuchowych), Sweetwatera (typowy grzeczny chłopiec z amerykańskiego college’u) i sierżanta Redforda, starającego się, by wszystkie jego akcje zawsze trzymały się ustalonego planu.

Ich pierwsze wspólne zadanie na wojnie przeciwko Rosjanom wprawdzie zostaje zakończone sukcesem, lecz po drodze natykają się na nieznanych najemników pracujących dla wroga. Żaden z bohaterów by się nad tym faktem dłużej nie zastanawiał, gdyby Sweetwater nie zdradził kompanom, że armia najemna opłacana jest sztabkami złota. Ponura perspektywa śmierci w walce dla regularnej armii i okazja do odnalezienia większej ilości drogocennego kruszcu sprawia, że cała czwórka postanawia zdezerterować w poszukiwaniu najemników i ich fortuny.

Pojazdy to znak rozpoznawczy serii. W Bad Company nie mogło ich zabraknąć.

Sama fabuła prezentuje się całkiem ciekawie i koncentruje się wyłącznie na poczynaniach naszych bohaterów. Oznacza to, że nie wiadomo dokładnie, gdzie walczymy, ani z jakiego powodu wybuchła wojna z Rosjanami. Wszystko kręci się wokół naszej dzielnej czwórki i poszukiwanego przez nich złota. Muszę przyznać, że takie rozwiązanie – choć nie pozwala na dogłębne wczucie się w atmosferę wojny – doskonale pasuje do lekkiego tematu, jaki podejmuje BF: BC.

Wspomniany humor objawia się nie tylko w fabule i dialogach bohaterów, ale również i w udźwiękowieniu – w menu słyszymy ciekawą wariację na temat marszu wojennego znanego z pierwszej części serii pod tytułem Battlefield 1942. Później, już w trakcie samej gry, możemy posłuchać spokojnych dźwięków radia zamontowanego w zdobycznym samochodzie.

Co jest w takim razie nie w porządku z trybem dla pojedynczego gracza? Wysiłki scenarzystów i muzyków zostały zniweczone przez fatalnie wykonaną sztuczną inteligencję przeciwników i naszych sprzymierzeńców. Za każdym razem, gdy stajemy oko w oko i lufa w lufę z wrogiem, oni robią niewiele lub zgoła nic, by uchronić się przed naszymi kulami. Przykucnięcie to niestety szczyt ich możliwości. Kierowanie pojazdami w wykonaniu NPC-ów również jest tragiczne: bywa, że kierowca utknie na kamieniu lub drzewie i nie dojedzie na pole bitwy. Dodam, że również nasi kompani praktycznie nie potrafią prowadzić. To przykre, że jedyną mocną stroną oponentów jest ich liczebność, a kolegów z kompanii B – nieśmiertelność.

Co więcej, choć twórcy starali się urozmaicić grę pojazdami, korzystaniem z broni stacjonarnej, czy słynnym jeszcze przed premierą niszczeniem ścian, szybko wkrada się monotonia. Bad Company bazuje bowiem na schemacie, według którego musimy dostać się do wyznaczonego miejsca, a następnie oczyścić teren z przeciwników i ewentualnie coś wysadzić w powietrze lub zabrać ze sobą w dalszą podróż. Na koniec pozostaje przegrupowanie, a potem lecimy od początku – jedziemy do kolejnego punktu, tam walczymy, rozwalamy coś i kradniemy. I tak w kółko. Do tego dochodzą sporadyczne błędy natury technicznej. Przykładowo, natknąłem się na helikopter, który z racji swojego pochylenia do przodu, powinien się poruszać, lecz mimo to cały czas znajdował się w jednym miejscu. Co więcej, maszyna ta była nieustannie atakowana rakietami ziemia-powietrze, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało – do jej kompletnego zniszczenia w końcu nie doszło.

Tryb dla pojedynczego gracza w praktyce wygląda tak, że na początku jest miło i przyjemnie, potem coraz nudniej, a na końcu jedyną rzeczą nie pozwalającą graczowi zasnąć, są przerywniki filmowe nasycone humorystycznymi dialogami. Wygląda na to, że seria Battlefield zawsze była, jest i pozostanie cyklem gier sieciowych. Chyba właśnie dlatego w BF:BC mocno doskwiera brak opcji gry w kooperacji z innym graczem. Na szczęście, tryb wieloosobowy nadrabia niedociągnięcia singla, i to z nawiązką.

Grafika prezentuje się nieźle. Szczególnie dobrze prezentuje się natura – drzewa, woda i ziemia rozrzucana wybuchami na wszystkie strony.

Multiplayer oferuje nam osiem map w nieznanym dotąd w serii trybie Gold Rush (Conquest zapewne wkrótce zostanie udostępniony). Bardzo on przypomina np. Enemy Territory: Quake Wars, w którym drużyna atakująca musi wykonywać zadania w wyznaczonej kolejności, by przenosić rejon walk coraz bliżej głównej bazy wroga i ostatecznego celu. W BF:BC te zadania bazują tylko na wysadzaniu skrzynek ze złotem. Niszcząc pierwszą parę skrzyń odblokowujemy dostęp do następnej, a walki przenoszą się na inne terytorium, co wystarczająco skutecznie zapobiega monotonii.

Akcja jest wartka, bo niemal wszyscy gracze cały czas uczestniczą w bitwie. Obrońcy skrzyń zawsze są na miejscu walk, a zespół atakujący wycofuje się z działań ofensywnych tylko po to, by za chwilę powrócić z ciężką maszynerią w postaci czołgów i helikopterów. Do tego należy naturalnie dołożyć burzenie ścian – choć oparte jest ono w stu procentach na skryptach, nadaje ono grze niesamowity klimat szalejącej dookoła zawieruchy wojennej. Chaos w pełnej krasie!

Oprócz czołgów (te dzielimy tutaj na lekkie i ciężkie) oraz śmigłowców, w BF:BC spotkamy także łodzie, kilka rodzajów jeepów i stanowiska artylerii. Te ostatnie są dość ciekawe, bowiem przypominają odrobinę tryb komendanta z poprzednich odsłon serii. Gracz zajmujący się ostrzeliwaniem pola bitwy obserwuje całą akcję z lotu ptaka. W momencie, gdy zauważa zgrupowanie przeciwników (lub gdy sojusznicy wskażą mu ważny cel do neutralizacji), wystrzeliwuje on serię pocisków. Te zaś nie tylko niszczą wrogów i wspomniane ściany, ale również i podłoże – po serii kilkunastu lub kilkudziesięciu pocisków, w glebie roi się lejów, a w mostach robią się dziury uniemożliwiające pojazdom normalny przejazd. Szczerze mówiąc, nie ma to tak naprawdę większego zastosowania taktycznego. Niemniej jednak widok miasteczka, w którym budynki ledwo co się trzymają pionu, a ziemia jest totalnie zryta ostrzałami artyleryjskimi, naprawdę może robić wrażenie nawet pomimo faktu, że w całej tej rozwałce bierze udział maksymalnie dwudziestu czterech graczy. Można by ich liczbę wprawdzie zwiększyć do trzydziestu dwóch, ale i tak nie jest źle.

Niektórzy gracze narzekają na to, że Bad Company jest zbytnio uproszczone względem poprzednich edycji. Częściowo jest to wada, bo osobiście brakuje mi wstępowania do wybranego przez siebie squadu. Można by dzięki temu tworzyć sprawne oddziały desantowe, w których jeden z graczy kieruje lekkim czołgiem (do którego wchodzi wielu żołnierzy), a reszta czeka na moment, by wybiec z wozu i zaatakować skrzynie ze złotem. Przykłady takich zagrań można by mnożyć. Generalnie gracze w Bad Company nie współpracują ze sobą tak ściśle, jak w poprzednich odsłonach. Brakuje tutaj jakiejkolwiek rozety komunikacyjnej, a rozmowy za pośrednictwem headseta odbywają się w ramach czteroosobowej drużyny. Właściwie tylko oznaczanie pozycji wrogów i szukanie celów dla artylerii możemy wyróżnić przy wymienianiu przypadków działania drużynowego. Ograniczenie współpracy jest według mnie największą bolączką trybu multiplayer w BF:BC.

Inną, aczkolwiek mniej rzucającą się w oczy wadą, jest niewielka przydatność niektórych gadżetów. Specjalny pistolet z markerami (na wyposażeniu Specjalisty) do samonaprowadzania pocisków przeciwpancernych (z których korzystają żołnierze sił przeciwczołgowych) jest po prostu przekombinowany i przez to niepraktyczny. Podobnie ma się sprawa z ładunkami C4 – można z nich robić pułapki i minować wrogie wozy, ale wymaga to niesamowitej zwinności, cierpliwości i dobrych kryjówek. Mało który gracz decyduje się zatem na walkę przy użyciu bomb. Wszystkie te wady jednak nie są jednak w stanie pogrzebać trybu multiplayer – pomimo mankamentów, nadal jest on niesamowicie grywalny.

Artylerią można upolować absolutnie wszystko i wszystkich, z wyjątkiem helikopterów.

Grafika gry prezentuje się co najmniej przyzwoicie. Pomijając malowniczość lejów po bombach i niemal zrównanych z ziemią miasteczek, muszę dodać, że zarówno ścinane pociskami drzewa, jak i bryzgająca woda prezentują się świetnie. Jedyne, co może przeszkadzać, to eksplozje samochodów. Po tym, co widzieliśmy w GTA 4, wybuchy z Bad Company wydają się być wykonane wyłącznie pro forma.

Niewiele można zarzucić również udźwiękowieniu. Stacje radiowe ze spokojną muzyką, świetne utwory odgrywane w menu głównym i wreszcie dźwięki wystrzałów oraz eksplozji brzmią bardzo dobrze i współgrają z tym, co dzieje się na ekranie. Do aktorów, którzy użyczyli swoje głosy głównym bohaterom, również nie można się przyczepić.

Podsumowując, warto było czekać na Bad Company. Problem z tą grą polega niestety na tym, że jej niewątpliwe zalety, czyli humor i niebanalna jak na strzelankę fabuła zostały zniszczone przez słabe opracowanie techniczne. Osoby planujące zakup nowej odsłony serii Battlefield tylko dla kampanii dla pojedynczego gracza, powinny sobie odpuścić i rozejrzeć za czymś innym. Jednocześnie zachęcam do zakupu tych, którzy chcą bawić się w trybie wieloosobowym. Dostarcza on bowiem sporo frajdy i uważam, że każdy gracz korzystający z dobrodziejstw usługi Xbox Live! powinien przynajmniej jakoś ustosunkować się do BF:BC. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że mamy poważnego pretendenta do tytułu konsolowej gry multiplayer roku 2008.

Maciej „Sandro” Jałowiec

PLUSY:

  • interesująca fabuła;
  • przedni humor;
  • dobrodziejstwa silnika Frostbite – robienie dziur w ziemi i ścianach dostarcza sporo frajdy i buduje niezły klimat;
  • rewelacyjny tryb multiplayer;
  • dobre udźwiękowienie i oprawa graficzna.

MINUSY:

  • tragiczna sztuczna inteligencja wrogów i sprzymierzeńców;
  • tryb dla pojedynczego gracza oparty jest praktycznie na jednym schemacie, przez co samotna gra szybko się nudzi;
  • ograniczenie współpracy między graczami w trybie multiplayer;
  • słabe, blaszane konstrukcje powinno się jednak dać kompletnie zniszczyć...

Maciej Jałowiec

Maciej Jałowiec

Specjalista do spraw marketingu gier wideo. Łączy pasję do gier ze spostrzeżeniami na temat branży i światowej gospodarki. Zawodowo związany z firmą Techland, a wcześniej m. in. z Activision i Perfect World.

więcej

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!

Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała
Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała

Recenzja gry

W niespokojnych snach widzę tę grę, Silent Hill 2. Obiecałeś, że pewnego dnia stworzysz jej remake i pozwolisz poczuć to, co przed laty. Ale nigdy tego nie zrobiłeś, a teraz jestem tu sam i czekam w naszym specjalnym miejscu...

Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet
Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet

Recenzja gry

Mało które uniwersum tak wspaniale nadaje się na soczystego slashera jak Warhammer 40k. Miałem pewne obawy o Space Marine’a 2 – zwłaszcza że twórcy odwołali otwartą betę - te jednak wkrótce zniknęły jak czaszka heretyka pod butem sługi Imperatora.