Recenzja serialu Fallout - twórcy odrobili pracę domową z klasyki Obsidianu i Black Isle
Bethesda się stara (mam nadzieję), ale i tak czasem zapominamy, jak dobre historie mogą stać za marką Fallout. Postapokaliptyczny serial platformy Amazon Prime przypomina o tym w świetnym stylu.
Do niedawna otwarcie tekstu dotyczącego adaptacji gier mogłoby wyglądać tak: „Seriale i filmy na podstawie gier to kontrowersyjny temat, ale ten Fallout to daje radę”. Na szczęście zostawiliśmy ten etap ze sobą. Adaptacje gier zaczynają konkurować z najlepszymi dostępnymi obecnie „tasiemcami” do oglądania. Potwierdziło to The Last of Us. A jeszcze bardziej potwierdza Fallout z Amazon Prime Video. Nieważne, czy jesteście fanami tego tytułu, postapo jako takiego, czy też po prostu chcecie spędzić kilka godzin z porządnym fantastycznym serialem. Fallout w każdym wypadku spisze się doskonale. To kawał naprawdę mocnej, mięsistej rozrywki.
Dobrzy, źli i napromieniowani
Nie musicie znać fabuły którejkolwiek z gier. Jeśli spędziliście setki godzin na pustkowiach, podczas oglądania serialu obłowicie się nawiązaniami – ale to tylko dodatek, przyprawa. Produkcja Amazonu bardzo sprawnie wyjaśnia, czym jest świat, do którego zaprasza. Opowiada też autonomiczną historię dziejącą się (nie licząc retrospekcji) po czasach przedstawionych w większości gier. Wystarczy, że wiecie, iż 200 lat przed wydarzeniami z serialu na retrofuturystyczną Amerykę (i resztę świata) spadły bomby atomowe, a teraz resztki ludzkości próbują się odnaleźć wśród zgliszczy. Cały patent polega na tym, że serial czerpie pełnymi garściami z konwencji i poetyki uniwersum stworzonego niegdyś przez Black Isle (sorry, Bethesdo, dla mnie to uniwersum Black Isle i Obsidianu). Podobnie jak gry pokazuje wielką przestrzeń i przepuszcza bohaterów przez wyżymaczkę okrutnego świata. Świata, w którym można by zwariować, gdyby nie zbroja z wisielczego humoru.
Zawiązanie fabuły jest proste, ale intrygujące i efektowne. Lucy (świetna Ella Purnell), młoda i zdolna mieszkanka krypty 33, wyrusza w wielki świat, by odnaleźć ojca, którego uprowadzili bandyci pod przewodnictwem niejakiej Moldaver. Giermek z Bractwa Stali – Maximus (Aaron Clifton Moten) – udaje się na pustynię, by wesprzeć zakutego w pancerz wspomagany rycerza. Z samotni zostaje wyciągnięty też Ghul (kradnący każdą scenę Walton Goggins) – łowca nagród przyjmujący zlecenie kierujące go na kurs kolizyjny z pozostałymi bohaterami. Każde z nich zyska powód, by ścigać pewnego profesora, który znalazł się w posiadaniu newralgicznych danych.
Mamy zatem połączenie osobistych celów i kogoś, kogo trzeba gonić. Zrozumiałe, chwytliwe, choć można by uznać, że mało oryginalne, ale jednak poprowadzone w przewrotny sposób – w końcu to uniwersum Fallouta, świat przeorany bombami atomowymi. I bardzo dobrze wykorzystany. Wisielczy humor, samolubna mentalność mieszkańców pustkowi i bezustanna walka o przetrwanie sprawiają, że bohaterowie zachowują się w sposób nieprzewidywalny – a jednocześnie bardzo ludzki. Ich odpały i dziwność bawią, angażują widza w prostą z pozoru opowieść o pościgu.
Jak to w Falloucie – nie brakuje też odniesień do problemów współczesnego świata, które wraz z zamknięciem sezonu składają się na wielopiętrową krytykę rzeczywistości za naszymi oknami. Cóż, Fallout zawsze pokazywał, do czego może doprowadzić chciwość i zaślepienie. Pokazywał dobitnie.
Każde z trójki głównych bohaterów nie dość, że zostało świetnie zagrane, to jeszcze naprawdę dobrze wymyślone. Każde z nich ma coś do odkrycia o sobie i pokazania widzom. Każde zaskoczy nas przynajmniej raz. W każdym znajdziecie mrok i brud pustkowi, ale i mniej lub więcej ludzkich odruchów. Lucy zostanie sprowadzona do parteru i odarta z naiwności. Maximusa czeka długa droga, by nauczyć się, jak być uczciwym. Ghul z kolei ma już ukształtowany charakter i po prostu odkrywa przed nami różne aspekty swojej osobowości; jego wątek jest zresztą mocno zanurzony w historii tego świata. Ten bohater to w ogóle MVP i wisienka na torcie całego serialu, zwłaszcza jeśli lubicie westerny. Jest dobry, zły i brzydki jednocześnie, a jego motyw muzyczny będziecie nucić długo po seansie.
Fallout nie odżegnuje się zresztą od westernowych korzeni ani żadnej innej popkulturowej kliszy, na której to uniwersum zbudowano. Widać, że twórcy odrobili pracę domową, nie tylko z gier Bethesdy, ale też klasyki Obsidianu i Black Isle. Jest brutalnie, bezwzględnie, a przy tym stylowo i z tym rdzawym klimatem retro. Nawiązania do gier wpisują się i w estetykę, i w przebieg akcji. Nie ja jeden zauważyłem, że Ghul leci na perku „krwawa łaźnia” i przynosi mu to wiekuistą chwałę (inna rzecz, że w kilku scenach z Lucy twórcy nabijają się z nadużywania atutu „gładka gadka”).
Fallout Never Changes
Kilku drobnych zmian w lorze świata dokonano, ale przeszkadzać będą chyba tylko najbardziej zagorzałym fanom tego uniwersum. Duch Fallouta jest tu bowiem obecny. W dzikim, brutalnym humorze, w gadżetach. W konstrukcji świata i bohaterów, w tym jak mówią.
Przede wszystkim jednak całość należycie wygląda i brzmi. Dekoracje są tak falloutowe, że bardziej się już chyba nie da. A gdy zobaczycie pancerze wspomagane Bractwa Stali, poczujecie się jak w domu. Wszystko znakomicie wykadrowano i doprawiono porządnym CGI oraz pirotechniką. Trudno od tego serialu oderwać oczy. Operatorzy i reżyserzy bawią się formą, nie stronią od humoru wizualnego, znakomicie splatają obraz i słowo.
Muzyka też świetnie oddaje klimat gier. W soundtrack wpleciono zarówno jazzowe szlagiery, jak i elektroniczne „pomruki” skomponowane przez Marka Morgana. Przy nowych utworach Ramin Djawadi (Pacific Rim) odwalił kawał dobrej roboty.
Z tego połączenia obrazu i dźwięku wychodzą czasem tak widowiskowe, westernowe sceny, że działają tylko dzięki równoważeniu ich czarnym humorem. Przy tym wszystkim opowieść nie pędzi na złamanie karku, daje widzowi chwilę na oddech. Dla niektórych może być to wada, ale ja to kupuję. W końcu na tym polegały Fallouty – nie zawsze gnało się w nich prosto do celu. Zwłaszcza że twórcy wykorzystali ten czas, by godnie pokazać świat i rozwój bohaterów.
Fallout zapewnia kilka godzin znakomitej zabawy, i to niepozbawionej głębi. Serial jest tak dobry, że prawie odpaliłem Fallouta 4, którego niegdyś bardzo starałem się polubić, ale mi nie wyszło. Bo produkcja Amazonu bierze to, co najlepsze w uniwersum wykreowanym niegdyś przez Tima Caina i jego szaleńców z Black Isle, i zaklina w kawał porządnego widowiska, przez które już nie mogę doczekać się następnych sezonów. Reżyserzy sprawili, że nawet mimo pewnych zmian ich wizja trafia do takich ludzi jak ja. Takich, którym Fallout towarzyszył od dziecka. A to już osiągnięcie, którym nie każda kosztowna adaptacja może się pochwalić.