Recenzja filmu Borderlands - biedawersja Strażników Galaktyki pozbawiona wszystkiego, co lubiliśmy w grach
Filmowe Borderlands okazało się tym, co zapowiadały zwiastuny – uboższą wersją Strażników Galaktyki, familijną produkcją, w której wiele rzeczy zwyczajnie się ze sobą nie klei i stanowi krzywdę wyrządzoną pełnemu przemocy światu Pandory.
Sztuka ekranizowania gier znowu zaliczyła wywrotkę. Zastanawiam się tylko, na ile świadomą, bo może za filmem Borderlands wcale nie stała chęć zadowolenia fanów marki, tylko pragnienie dotarcia z nią do nowych, młodszych odbiorców, którzy za parę lat będą mogli z błogosławieństwem mamy, taty i PEGI wylądować na Pandorze i rozpocząć rozróbę. Wtedy pomysł na tę produkcję nawet ma sens, chociaż to, co ostatecznie dostaliśmy, nie zachęci nikogo do tej marki – wręcz przeciwnie.
Jak oszukać materiał źródłowy – to Borderlands czy Strażnicy Galaktyki?
Nie zaczyna się to wcale źle, bo scenografia miejsc poza Pandorą robi niezłe wrażenie – dostajemy SF nieco w stylu noir, jakby inspirowane Łowcą androidów – a w dodatku twórcy zapowiadają obecność zabawnych odniesień do klasyki, z Gwiezdnymi wojnami na czele. Niestety, po tym wstępie już nic ciekawego się nie dzieje, za to uwydatnia się zupełny brak charakteru filmu. Borderlands wykastrowano z wyrazistości oryginału.
W przypadku wizualiów – zwiedzając Pandorę, wiemy, że to TA PLANETA, dekoracje mówią same za siebie. Niestety całość wygląda zbyt sterylnie i biednie jak na znane nam z gry charakterne miejsce. Miałem wrażenie, że oglądam tanią podróbę oryginału z AliExpress i z całym szacunkiem, ale nie zapłaciłbym za nią choćby grosza.
Humor sprowadza się do fekalnych żartów albo niemożebnie męczącego nieustającą gadką Claptrapa. Walki podsumowałbym onomatopejami: bum, trach, puf, meh. Nie widać w nich żadnej kreatywności, a żeby zmniejszyć próg wiekowy, od jakiego można oglądać film, pozbawiono nas możliwości ujrzenia choćby kropli krwi. I nieważne, że oryginał to rozwałka na całego, szalona, obfitująca w brutalne zgony i demonstrująca, jak bardzo niegościnna jest Pandora – która prędzej da bohaterom kopa w tyłek niż jakiekolwiek fory.
Całość idzie jednak w kierunku familijnego SF, w którym niepowiązane ze sobą osoby – troszkę odmieńcy – zaczynają tworzyć patchworkową rodzinę. Brzmi jak Strażnicy Galaktyki? Trochę tak też jest, tylko nikt nie pomyślał o tym, by uwiarygodnić relacje między postaciami. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego Roland (Kevin Hart) postanowił pomóc Tinie (Ariana Greenblatt) ani w jaki sposób wspomniana dziewczyna zyskała wsparcie psychopaty Kriega (Florian Munteanu). Po prostu tak ma być i już – nie wnikaj, oglądaj!
Jako że wszystko kręci się wokół Tiny (przynajmniej przez większość seansu), brakuje tu interakcji między pozostałymi członkami ekipy. Tym samym trudno uwierzyć w obrazek, jaki chcą nam sprzedać twórcy – ludzi, którzy doznali pewnych krzywd, ale w swoim (może lekko dziwacznym) gronie znaleźli zrozumienie i lek na samotność. Filmowe Borderlands okazuje się płaskie w wymowie i konstrukcji bohaterów, chociaż niewykluczone, że to wina wycięcia zbyt wielu rzeczy na etapie montażu (np. wątek Rolanda wygląda na ucięty, zwłaszcza w kontekście jego znajomości z Knoxx).
Przez słabości scenariusza i nietrafioną koncepcję kina familijnego nikt z aktorów pozytywnie się nie wyróżnia. Hartowi brakuje przestrzeni do pokazania komediowego talentu i kogoś, z kim mógłby budować chemię. Jack Black dostał co prawda kultową rolę, lecz nawet najlepszy komik nie uratuje tak drewnianych dialogów.
Ten jeden pomysł od początku nie miał racji bytu
Najbardziej niezrozumiały jest dla mnie angaż Cate Blanchett do roli Lilith. Po aktorce widać i słychać wiek, a motywy związane z pochodzeniem i rodziną byłyby bardziej przekonujące, gdyby główna bohaterka była – zgodnie ze swoim pierwowzorem – po prostu młodsza. Wtedy jej pewne pogubienie, brak własnego miejsca w świecie czy tak częsty powrót myślami do utraconej matki mogłyby lepiej oddziaływać na widza. Oczywiście większe pogłębienie tych tematów, a nie prześlizgiwanie się po nich również byłoby mile widziane.
No i w końcu – protagonistka z młodzieńczą ikrą też lepiej pasowałaby do filmu, ułatwiając dotarcie do młodszych odbiorców. A tak oglądamy absurdalną sytuację, gdy koleżanka matki Lilith jest grana przez 65-letnią Jamie Lee Curtis, a sama Lilith przez 55-letnią Blanchett. Czy ktokolwiek wśród twórców zwrócił na to uwagę?
Wróciłbym do Księcia Persji
Borderlands to potworek, który ani nie jest śmieszny, ani nie wykorzystuje potencjału swoich postaci, ani nie oferuje dynamicznej, efektownej akcji, cieszącej oko i wynagradzającej gorsze strony filmu. Trudno w tym garnku nieporozumień i przestrzelonych pomysłów wskazać składnik, który można byłoby uznać za udany. Nie znalazła się tutaj nawet ociupinka szaleństwa, za jaką pokochano gry, a gdyby oceniać produkcję filmową w oderwaniu od pierwowzoru – nadal mamy zaledwie nijaką, marną podróbę Strażników Galaktyki w konwencji familijnej przygodówki.
Wydaje mi się, że nawet pozbawiając Borderlands tego, czym ta seria de facto jest, można było zgotować ekranizacji zdecydowanie lepszy los. Na myśl przychodzi mi przypadek Księcia Persji – chociaż mówimy o różnych markach i filmie również bez komercyjnego sukcesu (dlatego pozbawionym kontynuacji), to jednak zapamiętałem ten tytuł jako przykład dobrego kina przygodowego. Gdyby równie przyjemna wyprawa czekała mnie na Pandorę, byłbym w stanie wiele Borderlands wybaczyć. Także to, że ta pozycja powinna celować w format bliższy Deadpoolowi, stylowi Quentina Tarantino, a nade wszystko – w próg wiekowy 18+.