Popularne filmy, którymi gardzą „prawdziwi kinomani”
Większość filmoznawców i krytyków filmowych to publika co najmniej trudna, wymagająca i łatwa do zirytowania. Które produkcje i serie najbardziej drażnią wspomniane środowiska (często niesłusznie) i dlaczego? Dzisiaj to sobie zbadamy.
Spis treści
Kinomanem może być każdy – zarówno wielki miłośnik popkultury bez wykształcenia stricte filmowego, ale po prostu kochający kino i spędzający z nim mnóstwo czasu, jak i człowiek mocno wyedukowany w dziedzinie filmoznawstwa, podchodzący do X muzy od strony czysto naukowej albo fachowej czy krytycznej. I wszystkie te środowiska są naprawdę super, bo pokazują parę różnych podejść do postrzegania kinematografii.
Dziś jednak skupimy się na tych trochę bardziej wymagających widzach, być może nawet pretensjonalnych, dla których każdy film musi być swego rodzaju dziełem sztuki, a nie tylko – zacytujmy Martina Scorsesego – „parkiem rozrywki”. Ja nie zamierzam ani takowych pasjonatów oceniać, ani głośno pochwalać – powiedzmy, że stanę gdzieś pomiędzy.
Przyjmę pozycję pośrednika pomiędzy kinem popularnym i artystycznym, starając się wytłumaczyć, dlaczego niektóre serie i produkcje naprawdę drażnią wyżej wymienione środowiska (choć nie wszystkich ich reprezentantów, ale to raczej jasna sprawa) i dlaczego nie powinno tak w większości przypadków być, bo tytuły te są naprawdę wartościowymi elementami współczesnego kina. Nawet jeśli służą w dużej mierze naszej czystej uciesze, a nie wewnętrznemu pokrzepieniu porównywalnemu do tego, które wynosimy z obcowania z obrazami w galerii sztuki.
CZY LUBIĘ PONIŻSZE FILMY?
Tak, większość niżej wymienionych dzieł (no, może z wyjątkiem tych Patryka Vegi) sprawiła mi dużą frajdę i mam do nich naprawdę pozytywny stosunek, ale rozumiem, dlaczego nie przyjęły się one za dobrze w niektórych filmoznawczych kręgach.
Avengers i inne filmy Marvel Cinematic Universe
- Co to: seria, dzięki której filmy superbohaterskie zdominowały w ostatniej dekadzie kino akcji
- Czy większość widzów to lubi: tak, MCU pokochał prawie cały świat
- Gdzie obejrzeć: Chili, iTunes Store, Rakuten, Player, Vod.pl
Umówmy się, że filmy superbohaterskie już z samego swojego założenia są zjawiskiem dość ekscentrycznym, bo jak inaczej określić przygody idealnych pod względem urody ludzi latających w piżamopodobnych strojach i pelerynach po mieście, bijących się z co dziwniejszymi wybrykami natury, obcymi czy psychopatami. W komiksach jeszcze jakoś się to broniło, ale na ekranie może się to wydawać trochę śmieszne i płytkie. Sęk w tym, aby spojrzeć na schemat gatunku superbohaterskiego z nieco innej strony.
Pamiętam, gdy podczas jednego z wykładów na temat kina współczesnego usłyszałem, że „Avengersi to są jednak bzdurni”. Zarzucono im brak powagi i sensu. No ale czy tego typu filmy rzeczywiście powinny być poważne? MCU już od jakiegoś czasu bawi się konwencją kina gatunkowego, bardzo często podchodzi do opowiadanych przez siebie historii z dystansem i nie boi się eksperymentować, co udowadnia chociażby fakt, że do filmów zatrudniani są twórcy z iście autorską wizją, jak na przykład Taika Waititi (Thor: Ragnarok) czy James Gunn (Strażnicy Galaktyki).
A rzeczony brak sensu w marvelowskich dziełach? Rozumiem, skąd ten zarzut się wziął. Nie wszyscy są skorzy zaakceptować filmy, których uniwersum to miszmasz mocno skrzywionej rzeczywistości z kosmosem pełnym absurdalnych ras i postaci (jest tu na przykład szop będący łowcą nagród), mitologią nordycką, II wojną światową w wersji science fiction oraz dziwnymi superbohaterami, takimi jak człowiek mrówka czy głupawy zielony brutal. To może trzyma się kupy, kiedy śledzicie MCU od początku do końca, ale widz niezaznajomiony z marką ma przed oczyma jedynie wielki, nieuzasadniony chaos.
Z trzeciej strony – Avengersi i okolice to przede wszystkim radosne, współczesne mity nastawione na wielką podróż, przygodę i przeżywanie niesamowitości. Mają nieść radość, może też inspirację do tego, by stawać się lepszym i pokonywać przeciwności – jeśli ktoś szuka akurat tego typu sensu – i z takich zadań wywiązują się na dychę.
Hubert Sosnowski