Ta strzelanka powoduje u mnie syndrom "jeszcze jednego meczu". Grałem w The Finals i rozmawiałem z twórcami
Dynamiczna rozgrywka, porządnie wykonane mechaniki i innowacje w The Finals zabrały mnie na nieco nostalgiczną podróż po ulubionych strzelankach. Wywiad z twórcami z Embark Studios ujawnia, ile serca włożyli w swoją produkcję.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Pamiętacie jeszcze te stare, dobre strzelanki, o których pewnie często rozmawiacie ze znajomymi podczas nostalgicznych momentów czy też denerwując się z powodu widzimisię producentów współczesnych FPS-ów? Mam na myśli taką klasykę jak Quake, Halo, Counter-Strike 1.6, Call of Duty: Black Ops czy Modern Warfare lub dowolną produkcję, przy której zarywaliście nocki i która jest dla Was nieśmiertelnym wspomnieniem dobrej zabawy z kumplami i syndromu „jeszcze jednego meczu”. Dla mnie to były Team Fortress 2 i Battlefield: Bad Company 2, a później też pierwsze sezony Rainbow Six: Siege, kiedy to twórcy nie polecieli jeszcze z dziką fantazją SF. Dla dzisiejszych graczy są to zapewne Fortnite, Apex Legends, CSGO czy może nawet PUBG, ale wydaje mi się, że już wkrótce podobny status zyska The Finals studia Embark.
W końcu mamy do czynienia z dziełem deweloperów, którzy swoje doświadczenie zdobywali, grając i projektując właśnie wspomniane wyżej kultowe strzelanki. Bawiąc się w The Finals, można poczuć tę chęć rozegrania kolejnego meczu, a to pewnie dlatego, że tytuł ten łączy niektóre cechy nostalgicznych pozycji ze współczesnymi rozwiązaniami na miarę 2023 roku i autorskimi innowacjami, dowodzącymi pasji i kreatywności. Niewątpliwie nie jestem też jedyną osobą, która ma takie odczucia co do tej produkcji – potwierdza to fakt, iż w trakcie otwartych testów zagrywało się w nią po ćwierć miliona graczy.
Niedawno miałem okazję uczestniczyć w prezentacji oraz osobiście sprawdzić, jak będzie wyglądała niemal kompletna wersja The Finals. Było to mniej więcej dwa tygodnie przed debiutem gry, który nastąpił na The Game Awards 2023. Wtedy wraz z Michałem Mańką, redakcyjnym kolegą z tvgry, wzięliśmy udział w turnieju dla prasy – w niektórych drużynach znaleźli się też sami deweloperzy, którzy swoją drogą strasznie skopali nam tyłki. Mam więc doświadczenie, zarówno casualowe, jak i hardcore’owe, z ogrywania praktycznie gotowego wydania The Finals. Zatem, co w tej produkcji tak mi przypadło do gustu, że wypowiadam się o niej niemal w superlatywach? Ano całkiem sporo.
The Finals to piaskownica kreatywności twórców i graczy
Zacznijmy od tego, że The Finals nie jest pozycją osadzoną stricte w sztywnych realiach, nie jest to pierwsza czy druga wojna światowa, współczesny konflikt zbrojny lub futurystyczne klimaty cybernetycznie wspomaganych żołnierzy z laserami. Świat gry stanowi symulacja, wirtualny turniej, gdzie sterujemy tak naprawdę wykreowanym przez nas awatarem, stworzonym według naszego gustu. Taka przestrzeń pozwala autorom zabrać graczy, gdzie tylko im się podoba, dać im do ręki każdą broń, jaką sobie wymyślą, czy wprowadzić dowolne fanaberie do umiejętności lub gadżetów. Deweloperzy zapewnili sobie swobodę i pole do popisu dla kreatywności, a najlepsze w tym jest to, że to widać i czuć. Wizjonerom z Embarku nie można także odmówić zaplecza, jeśli chodzi o doświadczenia typowe dla graczy, ponieważ w The Finals widać sporo inspiracji największymi hitami ostatnich lat. Przygotowane przez nich uniwersum z pewnością przypadnie do gustu nie tylko przedstawicielom „fortnite’owego” Gen Z, ale też tym starym, spróchniałym wyjadaczom od „kiedyś to było”.
Przy tym twórcy odchodzą od pewnych współczesnych schematów, stawiają poniekąd na oldskul, ale też na wspomniane wcześniej innowacje. W obecnym nurcie popularności hero shooterów, pokroju Overwatcha 2, Apex Legends, Rainbow Six Siege czy Valoranta, jesteśmy uwiązani do pewnego sprawdzonego i odpowiednio zbalansowanego zestawu, który ma swoje wady i zalety. A gdyby tak rozwalić całą tę koncepcję, a potem na zgliszczach (o tym też jest The Finals) złożyć coś nowego? Coś takiego opracowali właśnie deweloperzy ze studia Embark. Nie uświadczymy w ich dziele predefiniowanych bohaterów, tylko raczej kupki gliny do wymodelowania. Preferujesz silnego, wytrzymałego, ale za to wolnego wojownika ze sprzętem do totalnej rozwałki i LKM-em – stwórz Heavy’ego. Skłaniasz się bardziej ku balansowi, chcesz wszystkiego po trochu, a Twoim ulubionym stylem rozgrywki jest szeroko rozumiany support –postaw na Mediuma. A może chcesz być szybki, zwinny, zaskoczyć przeciwnika i za cenę małej puli zdrowia uderzyć tam, gdzie zaboli najmocniej? Wtedy zbuduj Lighta. Przy tym stosunkowo prostym wyborze gra jednocześnie nie narzuca wąskich ram kreatywności, pozwalając swobodnie dobierać umiejętności, broń, gadżety. Możemy nawet stworzyć własnego bohatera i ubrać go w dowolne wdzianko. Nie mówimy tutaj też o konieczności decydowania pomiędzy karabinem a pistoletem, dysponujemy bowiem naprawdę bogatym zestawem sprzętu. Nie bez powodu twórcy nazywają swe dzieło „hero builderem”.
Ten pomysł działa i nie przypominam sobie gry, która pozwoliłaby na taką dozę swobody w kreowaniu własnego bohatera w rywalizacyjnej strzelance. Już na starcie mamy tyle opcji, że przez pierwsze kilkanaście godzin zabawy skupiamy się głównie na znalezieniu zestawu, przy którym będziemy czuć się najlepiej i który będzie dla nas najskuteczniejszy na polu bitwy. Każdy element ekwipunku należy również wcześniej odblokować za pomocą waluty zdobywanej za rozegrane mecze, więc nie zostajemy przygnieceni mnogością wyboru jak w amerykańskim Wallmarcie. Nie decydujemy się też na inną markę tego samego mac & cheese jak przeciętni zwolennicy „wolności” i konsumpcjonizmu, tylko na realnie różniące się od siebie broń, skille i gadżety. Nic nie stoi także na przeszkodzie, by stworzyć coś, co znamy już z innych gier, bo The Finals również na to pozwala.
Jeszcze krótko o kreacji postaci, o której wspomniałem wcześniej. Ten aspekt może nie jest szczególnie zaawansowany, jeśli chodzi o samą sylwetkę i cechy wyglądu, ale za to mnogość ubrań i dodatków, które mamy do wyboru, oraz jakość ich wykonania bywa imponująca. Dawno nie spotkałem się z grą, w której chciałbym mieć większość skórek, bo nie zostały one przygotowane według skali rzadkości, gdzie te najczęściej występujące przypominają połączenie przypadkowych kształtów i kolorów. Skiny są równie mocno przemyślane jak same mechaniki rozgrywki, a dobierając je, można się też świetnie bawić i dać się ponieść kreatywności. Twoja drużyna może składać się z kawaii, pudrowo-różowej gamer girl, otyłego Elvisa Presleya z kałachem i śmiertelnie poważnego, zblazowanego żołnierza w pełnym taktycznym mundurze i z kotem na ramieniu. Może to być też miks każdego z wymienionych.
Gra smakuje jak danie z dzieciństwa, które znam, lubię i dobrze wspominam
To, co już na samym początku rzuca się w oczy, to ilość inspiracji, jakie czerpią twórcy ze swoich ulubionych gier z przeszłości i teraźniejszości. Interfejs przypomina ten z Overwatcha, mamy też system destrukcji otoczenia budzący skojarzenia z Battlefieldem czy Rainbow Six Siege, a niektóre umiejętności wyglądają na zapożyczone z Team Fortress 2 czy Apex Legends. Wrażenie „gdzieś to już widziałem” występuje w The Finals co krok – wymieniłem jedynie pierwsze przykłady z brzegu, bo jestem pewien, że grając, sami znajdziecie pewne smaczki i odwołania do mechanik lub zdolności, które znacie z innych tytułów.
Nie zrozumcie mnie źle, deweloperzy z Embarku nie zerżnęli na siłę rozwiązań z innych gier, ponieważ wszystko, o czym wspomniałem, ma swój poziom autorskiego sznytu i nic w The Finals nie znalazło się bez powodu czy wcześniejszego przemyślenia, a przynajmniej na takie wygląda. Łatwo zauważyć, że twórcy poświęcili sporo uwagi funkcjom, które chcieli wprowadzić, i to po prostu działa, choć początkowo trudno się do tego przekonać.
Chcę przez to powiedzieć, że nie umiałbym nazwać The Finals grą robioną dla mas przez ogromną korporację, która największy nacisk kładzie na zysk. Widać sporo serca włożonego w ten tytuł, który jest po prostu fajny i zapewnia dużo funu, adrenaliny oraz przywołuje właśnie to charakterystyczne uczucie nostalgii, przypominając klasyczne strzelanki, a przy okazji wyzwala wspomniany na samym początku syndrom „jeszcze jednego meczu”. Osobiście mam ochotę po prostu grać w to z kumplami i dobrze się bawić, a przy okazji eksperymentować z buildami i rywalizować z innymi graczami.
Zauważyłem też sporo synergii pomiędzy kombinacjami umiejętności, broni i gadżetów, a także pomiędzy różnymi „typami ciała”, bo tak właśnie nazywają twórcy poszczególne „klasy”, które budzą we mnie skojarzenia ze strzelankami, w jakie grałem niedawno lub lata temu. Wybierając lekką budowę ciała, skill pozwalający na niewidzialność i jako główną broń ostrze z możliwością silniejszego ataku po naładowaniu, nie sposób nie odnieść wrażenia, że stworzyło się autorską wersję Szpiega z Team Fortress 2, którym zakradniemy się za wroga i wbijemy mu nóż w plecy. Podobne skojarzenie nasuwa połączenie średniej budowy ciała z „działem leczniczym”, jak u Medyka, i stałe doładowywanie poziomu zdrowia „grubego” z lekkim karabinem maszynowym, który „przedziera się” przez HP członków drużyny przeciwnika.
Identyczną sytuację miałem również z linką, za pomocą której możemy huśtać się pomiędzy budynkami, co jest bliźniaczo podobne do umiejętności Pathfindera, czy z kopułą, która chroni znajdujących się pod nią graczy przed pociskami, jak ta u Gibraltara z Apex Legends. Mógłbym wymieniać tak dalej, ale z pewnością, bawiąc się w The Finals, sami dostrzeżecie te nawiązania i inspiracje znanymi już Wam funkcjami.
Dynamika dla starego i młodego
Wszystko to, o czym wspomniałem powyżej, sprawia, że rzeczywiście myślę o The Finals jako o grze, w której odnajdzie się zdecydowana większość fanów strzelanek, niezależnie od upodobań co do tempa zabawy. Mnogość możliwości, jeśli chodzi o tworzenie buildów, sprawia, że możemy tak naprawdę samodzielnie zapanować nad dynamiką i stylem rozgrywki. Jeśli wolisz szybką akcję, masz dobry refleks i lubisz siać chaos, znajdziesz tutaj swoją truciznę. Podobnie sprawa wygląda ze stereotypowymi snajperami z Battlefielda, którzy lubią siedzieć z karabinem na dachu i powoli, ale z wyczuciem zdejmować wrogów. Być może początkowo gra sprawia nieco inne wrażenie, ale im dłużej myślałem nad dostępnymi opcjami, tym bardziej przekonywałem się do tej teorii.
Przy okazji The Finals zmusza poniekąd do główkowania, a nie bezmózgiego „gun and run”, które chyba stanowi teraz główny zamysł takich gier jak Call of Duty. Oczywiście ta strategia również potrafi być skuteczna, ale ryzykujemy, że w pewnym momencie obudzimy się z przysłowiową ręką w nocniku, bo któraś z drużyn skorzystała na chaosie i właśnie wychodzi na prowadzenie. Mimo stosunkowo wysokiego tempa zabawy niekiedy trzeba się zatrzymać i pomyśleć, jaką obrać taktykę, atakując ufortyfikowany punkt przeciwnika, zastanowić się, czy nie mamy sposobu, żeby go oszukać i zdezorientować. Idealnym narzędziem do tego jest system destrukcji otoczenia, który wydaje się być częścią taktycznego podejścia do gry. Jeśli zdobyliśmy skarbiec i już czekamy na wypłatę, a ten nagle zapada się pod ziemię i zostaje przejęty przez wroga, to cóż – daliśmy się zrobić jak dzieci, bo nie pomyśleliśmy, jak dobrze obronić dany punkt.
W The Finals nie ma też miejsca na egoistyczną zabawę, ponieważ – nawet jeśli skłaniamy się ku takiemu stylowi gry – będziemy zwyczajnie przegrywać lub znajdziemy się w niekończącej się pętli śmierci, która również nie jest korzystna, gdyż oznacza utratę części zebranej forsy, a przecież to jej gromadzenie stanowi główny cel rozgrywki. Niekiedy, widząc, że nasi towarzysze polegli w walce, a my jesteśmy pod ostrzałem, warto się wycofać i przeżyć do momentu, aż kompani będą mogli się odrodzić lub znajdziemy okienko, by ich wskrzesić. Położenie całego zespołu oznacza stratę dużo większej ilości gotówki, a co gorsza, żetonów odrodzenia w przypadku rozgrywki rankingowej. Śmierć drużyny to też ogromna strata czasu, a w tej grze czas to pieniądz, który również należy wykorzystywać z głową.
Gdzie tu wady?
Jeśli chodzi o jakieś oczywiste wady The Finals, które widać gołym okiem, to – szczerze mówiąc – podczas zamkniętych testów trudno mi było się ich doszukać. Optymalizacja gry wydaje się OK i raczej nie doświadczałem spadków płynności, a oprawa graficzna jest przyzwoita jak na współczesne standardy. Podczas zamkniętych testów największym problemem była konieczność wyjścia z aplikacji i włączenia jej ponownie po zakończeniu meczu, bo wszyscy tkwiliśmy w zapętlonym ekranie ładowania się lobby. Można ten błąd zrzucić jednak na build gry, na którym odbywały się owe testy – w poprzednich (otwartych) playtestach takowa usterka nie występowała. Zdarzył mi się też pojedynczy przypadek rozłączenia z serwerem podczas turnieju. Pod względem technicznym tytuł ten stoi na naprawdę wysokim poziomie, ale pamiętajmy, że wszystko wyjdzie w praniu po właściwym debiucie.
Tym, co jednak martwi mnie najbardziej, są cheaterzy, którzy pojawili się już w trakcie otwartych testów gry na długo przed jej premierą. Możemy być zatem pewni, że twórcy hacków byli gotowi na jej debiut i zapewne fani przewalania zawartości własnego portfela na ułatwienia w tytułach sieciowych szybko zaczną korzystać z nich w The Finals. Oszuści zawsze są dużym problemem darmowych gier online. Po banie wystarczy jedynie założyć nowe konto. Niedawny przypadek BattleBita Remastered (czy nawet nieco starszy Star Wars: Battlefronta 2) pokazał, że kiepskie radzenie sobie twórców z takim zagrożeniem może bardzo szybko odebrać graczom satysfakcję z rozgrywki i skutecznie odstraszyć ich od kontynuowania zabawy.
Biorąc udziału w zamkniętych testach The Finals oraz w turnieju dla prasy, miałem okazję przeprowadzić wywiad z twórcami tej produkcji. Możecie go przeczytać na następnej stronie.