autor: Borys Zajączkowski
Airline 69: Powrót do Casablanki - recenzja gry
Oto jest rok 1942, gracz w skórze Wayne’a Johnsona leci nad pustynią za sterami swojego samolotu... na ogonie pojawiają się dwa niemieckie myśliwce i bez większych ceregieli zestrzeliwują gracza. Niedaleko Casablanki i mrowia pięknych kobiet.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Nie od dziś wiadomo, że Niemcy są czegoś skrzywieni. Gdy świat jeszcze w pokoju nie okrzepł, to im się Hitler rodzi. Jak wszyscy idą na wojnę, to oni nie dość, że nie, to jeszcze się bratają ze swoim odwiecznym adwersarzem, Francją. To przecież przez zamieszanie na ichniej granicy do dziś nie wiadomo, czy pies zwany popularnie „wilkiem”, to owczarek niemiecki czy alzacki. Niemiecka literatura piękną się robi dopiero po przetłumaczeniu na dowolny język obcy. Za to, gdy Niemiec myśli o kobiecie, to wiadomo, że jest to blondyna o obwodzie w pupie mniejszym jedynie od obwodu w biuście i że nie ma ona nic przeciwko temu oraz wszystkiemu innemu. Najcięższe filmy pornograficzne kręci się w Niemczech i nic dziwnego w tym nie ma, że i „Airline 69” jest dziełem grafików i programistów niemieckich. Dziwi natomiast to, że gra ta, na wskroś erotyczna, pełna jest lekkiego humoru, jakim nasi zachodni sąsiedzi nie grzeszą, podczas gdy jej techniczny poziom wykonania co najmniej odbiega od precyzji i perfekcjonizmu, z którego Niemcy słyną. Na dodatek gracz steruje poczynaniami niejakiego Wayna’a Johnsona i w trakcie gry obecnych w jego otoczeniu Niemców nie tylko robi w konia, ale nawet okrada. Życie bez niespodzianek byłoby nudne, jak mówią wpadający do otwartych studzienek.
Duch Bogey’a
Minęły 62 lata od premiery „Casablanki” oraz 47 lat od śmierci Humphrey’a Bogarta, lecz duch Richarda Blaina, stworzonego przez Bogarta bohatera kultowego dziś filmu, wciąż ma się dobrze i wciąż działa na wyobraźnię zarówno kobiet jak i mężczyzn. Gdy w pierwszej części „Men in Black” agent Jay wyjaśnia agentowi Kay, o co w tym całym kosmicznym zamieszaniu chodzi, używa porównania do Casablanki – strefy wyłączonej z bezpośrednich działań wojennych, w której na co dzień zdeklarowani wrogowie spotykają się przy kieliszku, by ubić ze sobą taki czy inny interes. Wypływa bowiem z Casablanki niewątpliwy nastrój wyrwania z rzeczywistości, poruszania się w świecie istniejącym poza granicami żelaznych reguł, gdzie każdy żyje przede wszystkim na własny rachunek. A czasem się zakochuje.
Taki klimat nie jest obcy również graczom i właśnie w „Casablance” można szukać źródeł tak wspaniałych gier jak „Frontier” czy „Privateer” oraz wielu, wielu innych, w których gracz jest sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem lub statkiem kosmicznym. Oczywiście „Airline 69” nijak się ma do wspomnianych wielkich i niezapomnianych tytułów, chociaż otwarcie nawiązuje do postaci Bogey’a, a i klimat przygody oferuje... właściwy.
Oto jest rok 1942 (nie bez kozery, to rok premiery „Casablanki”), gracz w skórze Wayne’a Johnsona leci nad pustynią za sterami swojego samolotu, na pokładzie którego przemyca nieważne co, zlecone przez nieważne kogo, ale za ważne jakie pieniądze. Podczas lotu z jednej ze skrzyń wychodzi obfita w kształty dziewczyna i jedynym kanciastym elementem swojej prezencji – pistoletem – stara się na pilocie wymusić zmianę kursu do Casablanki właśnie. W tej samej chwili na ogonie samolotu pojawiają się dwa niemieckie myśliwce i bez większych ceregieli zestrzeliwują samolot transportowy wraz z ładunkiem, pilotem oraz piękną porywaczką na pokładzie.
Awaryjne lądowanie pośród bezmiaru piasków nie musi jednakże oznaczać końca wszelkich przygód, zwłaszcza gdy odbywa się ono w towarzystwie kobiety. Tutaj stanowi nie tylko punkt wyjścia do założenia wspólnego interesu, ale i początek płomiennego uczucia... nazwijmy to. Znajdująca się w nie dotartym jeszcze związku para decyduje się zająć seksem, zarabianiem pieniędzy oraz zarabianiem pieniędzy na seksie po to, by pewnego dnia otworzyć własną linię lotniczą – Airline 69 – o profilu przeważnie przemytniczym. Akcja przenosi się do niezapomnianej Casablanki.
Miasto nocą kładzie do snu?
W pierwszej chwili nie bardzo wiadomo, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi i nawet dołączony do gry filmik wideo, w którym holenderska porno-gwiazdka, Sasha Woman, opowiada o regułach zabawy, wiele nie wyjaśnia. Gracz porusza się po klimatycznym mieście, obserwuje zmieniające się pory dnia i nocy, zabawia się ze swoją dziewczyną Chou-Chou i nie za bardzo wie, jak zarobić odrobinę grosza. Niby może coś kupić i coś sprzedać, a nawet potargować się przy okazji o cenę, ale powolny to i żmudny proces wzbogacania się. Na tym etapie z pomocą przychodzi miejscowe kasyno oraz niezawodne w takich sytuacjach żonglowanie zapisywaniem i wczytywaniem stanu gry. Nie jest dobrze, że już na początku zabawy najprostszą metodą jej rozpoczęcia, jest jej popsucie.
Dalsza gra ma już charakter bardziej klasycznie przygodówkowy. Za zarabiane pieniądze gracz kupuje od napotkanych postaci informacje, udaje się we wskazane mu miejsca, przemiata ekran cycatym kursorem myszki w poszukiwaniu aktywnych obszarów ;-) i musi od czasu do czasu wpaść na jakiś pomysł. Schemat ten uzupełnia inny, rodem ze strategii ekonomicznych, czyli konieczność dbania o stały przypływ gotówki. Odbywa się to na drodze organizowania seks-party, przejęcia domu publicznego, produkowania bimbru, robienia zdjęć szpiegowskich czy wreszcie wykonywania zleceń przemytniczych.
Jak bardzo stworzona na potrzeby gry Casablanca nie byłaby ładna, a kobiety nie ukazywałyby przy każdej okazji ponętnie przerysowanych kształtów, rozgrywka robi się z czasem nudna i schematyczna. Wypełnia ją zarabianie pieniędzy, kupowanie informacji, rozwiązywanie na ich podstawie nietrudnych problemów i ciągłe oczekiwanie, aż uda się dowiedzieć tego lub owego i wpaść na takie czy inne, ale proste rozwiązanie. Napotykane postacie nie mają nic do powiedzenia i cała interakcja ze światem ogranicza się do kupowania i sprzedawania tych samych kilkunastu przedmiotów. Sprawianie obcisłych prezentów tudzież jeszcze bliższe ciału dopieszczanie wiecznie czekającej w pokoju hotelowym Chou-Chou również się nadspodziewanie szybko nudzi.
Niemieckie samochody nie do zdarcia
Niestety zasada ta nie dotyczy „Airline’a 69”. Większość z nas zdążyła się już przyzwyczaić do komfortu, jaki daje używanie Windows XP – systemu praktycznie nie trzeba restartować, żaden, dowolnie źle napisany program nie zdoła wszystkiego zawiesić tylko dlatego, że w wyniku kilku godzin działania zgubi parę gigabajtów pamięci... A jeśli już naprawdę coś nie chce działać, mimo próśb i gróźb, zawsze można to bezpiecznie wywalić z poziomu systemu i pracować dalej. „Airline 69” wprawdzie nie potrafi XP zawiesić, ale za to potrafi dokumentnie go zatkać, a nawet sam siebie do systemu wyrzucić, gdy ten stara się mu naprędce dostarczyć kolejnych kilkudziesięciu, nie wiadomo, czemu do czego potrzebnych, megabajtów. Z powyższym sumuje się uciążliwe uruchamianie filmów z płytki oraz okazyjne mruganie ekranu podczas przemiatania go kursorem myszy.
Suma sumarum... „Airline 69” jest ciekawą gierką, a już na pewno przykuwającą spojrzenie do monitora. Niestety mimo ładnej i nastrojowej oprawy graficznej, dość szybko staje się nudna i nawet kształtne postacie młodych marokanek wiele nie pomagają. Przy czym, mimo komiksowego stylu całości, jest to pozycja ;-) z gatunku tylko-dla-dorosłych. Z całą pewnością warto się z nią zapoznać z pobudek poznawczych – by wiedzieć, że i takie gry się robi. Ale czy warto zapłacić za nią 80 złotych...? Hm, o gustach się nie dyskutuje.
Borys „Shuck” Zajączkowski
PLUSY:
- przyjemna dla oka ;-) grafika;
- egzotyczny klimat;
- przejawiające się tu i ówdzie poczucie humoru.
MINUSY:
- z początku nie wiadomo, o co w grze chodzi;
- świat gry jest minimalnie interaktywny;
- schematyzm wykonywanych czynności nudzi;
- kod gry jest z błędami.