Astro Bot Recenzja gry
Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe
Gdybym miał określić Astro Bota w trzech słowach, to powiedziałbym, że to szalenie przyjemna gra. Dlaczego? Bo przypomina nam o zręcznościowych korzeniach gier wideo, kiedy liczył się przede wszystkim fajny gameplay.
Recenzja powstała na bazie wersji PS5.
Przez kilkanaście godzin, które spędziłem z Astro Botem, miałem stale uśmiech na twarzy. To wesoła i nieskomplikowana produkcja, która nie opowiada o ludzkiej naturze, nie smuci ponurymi wizjami przyszłości, nie każe podejmować żadnych decyzji. Ale właśnie takiej bezpretensjonalnej gry potrzebowałam. Gry, która stawia po prostu na dobrą zabawę i dopracowany gameplay. Tylko tyle i AŻ tyle.
- Tak powinno się robić gry na PS5. Recenzja techniczna Astro Bota
- "Na pierwszym miejscu stawiamy rozgrywkę. Nie staramy się tworzyć narracyjnych doświadczeń” - rozmawiamy z dyrektorem artystycznym Astro Bota, Sebastianem Bruecknerem
Gra, która po prostu bawi
Astro Bot zabiera nas w międzygwiezdną podróż, w trakcie której musimy... naprawić ogromne PS5, służące astrobotom za statek kosmiczny. Niestety, paskudny potwór zniszczył konsolę, porwał główny procesor, a pozostałe elementy hardware’u zaginęły w różnych galaktykach. Naszym zdaniem jest więc odnaleźć m.in. chłodzenie czy RAM i zamontować je w PS5, a przy okazji uratować porozrzucane po przepastnym wszechświecie różne bociki (zgubiło się ich aż 300). A na koniec oczywiście zmierzyć się z kosmiczną paskudą.
Aż trudno mi uwierzyć, jak sprawnie zaprojektowano rozgrywkę. Każda z galaktyk oferuje kilka misji, w trakcie których często zyskujemy pomysłowe moce specjalne, wykorzystywane potem w niezbyt trudnych wyzwaniach środowiskowych. Czasami jest to odrzutowy kurczak, którego montujemy sobie na plecach, a czasami umiejętność przeobrażenia się w niezniszczalną, stalową kulę. Te gadżety są zabawne, łatwe do opanowania i jest ich wystarczająca liczba, by rozgrywka stale się zmieniała i nie nudziła. W efekcie w Astro Bocie zachwyciła mnie płynność gameplayu, bo przez grę się po prostu leci, co chwilę otrzymując zastrzyk dopaminy – choć trzeba dodać, że efektem ubocznym jest niezbyt wysoki poziom trudności.
Granie całym sobą
W Astro Bota grałem na PS Portalu, czyli przenośnej konsolce, na którą streamowana jest rozgrywka z mojego PS5. No i tutaj wyszedł pewien problem – otóż w grze występuje wiele momentów, gdy sterujemy np. pojazdem kosmicznym czy strumieniem wody za pomocą ruchów pada. Kiedy obracamy go w lewo, statek skręca w lewo. Niestety, na Portalu działało to tak sobie, bo siłą rzeczy kręciłem wtedy całym urządzeniem, więc żeby nie stracić ekranu z oczu, przybierałem dość karkołomne pozycje. Były to chwile, gdy grając, uprawiałem zarazem jakąś przedziwną gamingową jogę.
Gra dla soniarzy
Astro Bot, co nie powinno zaskoczyć nikogo, kto grał w jego darmowego poprzednika, to produkcja pełna nawiązań i easter eggów – oczywiście głównie ze stajni niebieskich, ale nie tylko, bo znajdziecie tutaj również postacie z Dark Souls i Persony czy MGS-a, a także masy innych tytułów. Ale najlepszym żartem – ciekawe, na ile świadomym – jest główny złol. Oto bowiem naszym przeciwnikiem jest wielki, zielony potwór, a zieleń to przecież kolor Xboksa, największego konkurenta Sony. Wyznam, że śmiechłem srogo; ciekawe, czy rozbawiło to też Phila Spencera?
A uśmiechnąłem się potem jeszcze wiele razy. Czy to w trakcie pierwszych, sympatycznych leveli, czy później, kiedy miotałem na prawo i lewo Lewiatanem, toporem Kratosa, przechodząc przez nordycki poziom rodem z God of War. Albo gdy jako Aloy z Horizon Zero Dawn wspinałem się na kultowego już żyrafa (jak coś, ma swój zestaw LEGO). Płynny gameplay uzupełnia więc sporo smaczków dla fanów wirtualnej rozrywki – szczególnie tytułów Sony. Jakby tego było mało, Astro Bot jest pozycją, która bawi nawet w napisach końcowych! Kto wie, może nawet najlepszych creditsach w grach wideo (NieR: Automata to jednak inny kaliber)...
Absolutnie doskonałym elementem tego dzieła jest główna baza, a konkretnie to miejsce, gdzie rozbiło się nasze okaleczone PS5 po spotkaniu z zieloną szkaradą. Wszystkie boty, które odnajdujemy w kosmosie, przechodząc kolejne poziomy, trafiają właśnie tam, szybko więc robi się tłoczno. Możemy je tutaj spotkać i pozaczepiać, możemy też wyposażyć w charakterystyczne dla nich motywy czy przedmioty, np. pewien chłopiec (boy!) otrzyma łuk, pewien harleyowiec swój motor, a niesforny Trico z The Last Guardian beczki. Nie kojarzycie, o co chodzi z beczkami? Cóż, wiele nawiązań w grze docenią głównie najwięksi fani produkcji Sony, podczas gdy inni nawet ich nie zauważą.
To zadanie dla astrobota!
Co jeszcze robimy w grze? Oczywiście mamy do znalezienia wspomniane zagubione astroboty. Poza tym zbieramy ukryte puzzle, które odblokowują dodatkowe opcje w naszej bazie (np. kostiumy), gromadzimy także monety, za które kupujemy elementy wyposażenia dla astrobotów – pełnią one funkcje czysto kosmetyczne, ale są tak fajne, że ich pozyskiwanie od razu poprawia nastrój.
Gra składa się z pięciu galaktyk, które zaliczamy podczas kampanii, a także jednej dodatkowej. W toku rozgrywki nie musimy przejść wszystkich mapek – zwłaszcza że część z interesujących miejsc oferuje specjalne wyzwania o wyższym poziomie trudności.
Gra, która ma ciekawą historię
Historia Astro Bota jest ciekawa, bo zaczęła się od niewielkiej produkcji VR, którą Sony przygotowało w 2018 roku jeszcze na swój pierwszy zestaw gogli, śmigający na PS4. Mało kto jednak zwrócił wtedy uwagę na tę pozycję – na pewno nie ja, bo z VR-em mi nie po drodze.
Sympatyczny bot i jego koledzy wrócili w okresie premiery PS5 w 2020. Sony wykazało się zaskakującą jak na korpo hojnością. Oto do każdej konsoli otrzymywaliśmy małą grę zatytułowaną Astro’s Playroom, która prezentowała moc PS5, a także możliwości nowego kontrolera. Darmowa produkcja na 3 godziny (a z maksowaniem nawet 5) – mało kto się tego spodziewał. Zwłaszcza że była to bardzo przyjemna platformówka 3D. Cztery lata później japońskie studio Team Asobi wypuściło swój najpełniejszy produkt, paradoksalnie o najkrótszej nazwie – po prostu Astro Bot. To ładny przykład, że trzeba czasu i wielu lat praktyki, żeby nauczyć się robić coś bardzo dobrze.
Gra, którą Nintendo zrobiłoby lepiej
Gdyby wziąć tego naszego bohatera i trochę go poskrobać, to spod spodu zacznie wychodzić czerwony kubraczek, włoski wąsik i wesołe „juhu”. Grając w Astro Bota, czułem się, jakbym spędzał czas z zaginioną odsłoną trójwymiarowych części serii Mario. To z jednej strony ogromny komplement, bo Super Mario 64, Galaxy czy Odyssey stanowią absolutny top, jeśli chodzi o game design. To gry dla mnie bezkonkurencyjne w swoim gatunku, dowodzące geniuszu projektantów z Nintendo. Porównanie z klasyką wielkiego N to też bardzo wysoko zawieszona poprzeczka, której Astro Bot nie jest w stanie przeskoczyć, nawet z rakietowym kurczakiem na plecach. Tym bardziej, że Astro Bot kosztuje na premierę 300 zł, a hity Nintendo domyślnie są dostępne za 240 zł (a taniej można oczywiście dorwać używki).
- płynność rozgrywki i frajda, jaką ta sprawia;
- baza, którą chce się odwiedzać i rozwijać;
- kilka wspaniałych poziomów;
- pomysłowe mechaniki;
- znakomita muzyka;
- świetni bossowie;
- masa nawiązań dla fanów gier Sony;
- do kilkunastu godzin dobrej zabawy.
- nie ma tu gameplayowej głębi trójwymiarowych odsłon serii Mario;
- dla części graczy poziom trudności będzie zbyt niski.
Przy trójwymiarowych Mario Astro Bot sprawia wrażenie gry płaskiej – wręcz jednowymiarowej. Brakuje tutaj opcjonalnych wyzwań (jest ich mało i nie są zbyt trudne), zaawansowanych ruchów postaci, a poziomy są znacznie bardziej liniowe. Nie wyobrażam sobie, żeby za 10 lat gracze pobijali rekordy czasowe czy sami tworzyli kolejne wyzwania. Nintendo jest królem tego typu gier, więc choć nowa produkcja Sony wzoruje się na dziełach swego japońskiego konkurenta i choć jest bardzo dobra – do ideału nieco jeszcze jej brakuje.
Gra z tych, których powinno być więcej
Wiem, że trochę skrzywdziłem Astro Bota tym porównaniem z Mario. To tak, jakby każdego polskiego pisarza fantasy zestawiać z Sapkowskim. Albo każde nowe RPG z Baldur’s Gate 3. Są takie dzieła kultury, które chyba zawsze będą wydawały się nie do prześcignięcia. A ja się naprawdę świetnie się bawiłem przez te 10 godzin i będę miło wspominał ten czas. Bossowie byli prości, niemniej walka z nimi zawsze okazywała się wielką frajdą, bo zostali pomysłowo zaprojektowani. Znakomita jest też w Astro Bocie muzyka, która świetnie pasuje do żywiołowości rozgrywki. Mnóstwo frajdy sprawia także interaktywność tego świata, bo niemal każdy jego element reaguje na uderzenie, a to z drzewa spadnie śnieg, a to spotkana małpka pokaże nam język. A wszystko to przy bardzo dopracowanym feedbacku ze strony kontrolera, który dodatkowo zwiększa sensoryczne doświadczenia z gry.
Przykro mi tylko, że poza Nintendo mało kto dzisiaj tworzy jeszcze takie produkcje. Wysokobudżetowe platformówki to gatunek wymierający, a szkoda, bo dawno nie dostałem tylu zastrzyków czystej dopaminy. Bo jeśli gry powinny przede wszystkim sprawiać przyjemność, przede wszystkim bawić, to Astro Bot jest grą przez duże G.